***                                                     
Znalazłam dzisiaj wpis w Internecie, którego autorem mogłabym być ja sama, nawet przez chwilę pomyślałam, że to ja go napisałam tylko w nawale  pracy, którą wykonuje o tym kompletnie zapomniałem, a teraz on dotarł do mnie, przerzucany z portalu na portal, z łącza na łącze jak elektroniczny donos złożony na samą siebie przed anonimową internetową publiką, która każde kłamstwo traktuje jak prawdę a każdą prawdą podciera sobie tyłek. Rozpoczęłam pisanie jakbym była kobietą by po chwili przeistoczyć się w faceta, a  przecież najprawdopodobniej jestem mężczyzną udającym kobietę, a może na odwrót, chyba jednak już tak długo odgrywam w Internecie wzburzoną kłamstwami  raz emerytkę a innym razem niezaspokojonego seksualnie nastolatka, że już sama nie wiem kim jestem i jeżeli – jakimś cudem zapomnę kłamać, co należy do podstawowych umiejętności w mojej profesji i zacznę pisać prawdę to wtedy ktoś czytający moja spowiedź, dowie się kim naprawdę jestem – kobietą czy mężczyzną. Gdy piszę się prawdę, w gramatyce – jak w lustrze ustawionym na wiejskiej drodze -odzwierciedla się płeć, ale na razie nie wiem kim jestem, kobietą czy mężczyzną. Mój sex jest jak kameleon w zależności od pory dnia i humoru raz jestem tym,  innym razem inną.
Z zawodu jestem trollem, to znaczy kiedyś w dawnych dobrych czasach, takiego faceta czy taką panienkę jak ja nazywało się donosicielem, donosicielką, szpiclem, prowokatorem, prowokatorką dzisiaj natomiast dzięki komputerowi mój zawód nabrał swoistego blasku i technicznej nobilitacji. Troll prowokatorka elektronicznej cywilizacji – to brzmi dumnie. Na czym polega moja praca? Na wywoływaniu kłótni miedzy internautami co mój szef nazywa uczenie „tworzeniem informacyjnego szumu” , a ja pierdoleniem tego gigantycznego burdelu jakim jest internet lub nadstawienie dupska kamerom-kutasom ukrytym w komputerze które pieszczą cały czas nasze stęsknione wirtualnych dotyków ciała. Ludzie,  siadają rano przed szklanymi ekranami i marzą by pogadać, porozmawiać, – moim zadaniem natomiast jest przeszkodzić im w rozmowie, nie dopuścić do dyskusji tylko doprowadzić do kłótni o to czy Żydówki maja boberki w pionie czy w poprzek (jeśli ktoś nie wie co to boberki to proszę kliknąć na www.kciuk.pl.sexy i się dowie).
Każdą dyskusje w tym 51 stanie USA można zmienić w dom wariatów, wystukując na klawiaturze magiczne słowo „Żyd”. Polacy natychmiast  głupieją i zapominają, że dyskutowali o tym czy kapitalizm jest lepszy od socjalizmu czy na odwrót. Cel osiągnięty, jak zawsze dzięki Żydom.  Dyskutować mogą narody cywilizowane, a nie wy głupie Polaczki z amerykańskiej kolonii nazywanej III Rzeczpospolitą. Wy macie sobie wymyślać od agentów i impotentów, taki jest jedyny przywilej niewolników. Każdy – a imię ich legion - kto rodzącą się w bólach dyskusję sprowadza do problemu agentury – jest naszym wiernym sojusznikiem. My Amazonki z kutasami, bojowniczki o wyzwolenie Polski z łap amerykańskich imperialistów podbiliśmy już kulturowo wszystkie  partie prawicowe.  Premia od naszych mocodawców zapewniona.   Dzięki mojej ciężkiej i wyczerpującej pracy,  internauci maja się zagryzać słowami, rozstrzeliwać zdaniami, wieszać przeciwnika na przecinkach i spójnikach, podrzynać stadem przymiotników, gardła oponentom. Mam ich zmienić jak powiedział mój nauczyciel w worek kartofli. I osiągam zadziwiająco dobre rezultaty.
Jak napisał mój ulubiony pisarz, zmieniam   elektroniczny raj w kulturową pustynię, po której grasują hordy gejów uzbrojonych w niewidoczne gołym okiem komputery. My trolle wyzwolimy głupich Polaczków od nich samych i zapewnimy im szczęście i dobrobyt w Euroazjatyckiej Wspólnocie Narodów, która jest wstępem- do budowy Raju na Ziemi. Tak  - co ma być powiedziane, niech będzie napisane - uważam upadek ZSRR za największą tragedię XX wieku. Tak – co miało być zapomniane, niech będzie przypomniane - uważam upadek PRL  za największą tragedie w dziejach Polski. Takie jest moje zdanie, za to jestem płacona i temu powołaniu pozostaje wierna od 40 lat. W latach 70 –tych, kiedy jako świeżo upieczona absolwentka socjologii, zaczynałam moją karierę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, nie mogłem się nadziwić naiwności moich kolegów, którzy w tym samym czasie zakładali opozycję demokratyczną w naszym ukochanym kraju. Od początku ministerstwo sterowało nimi jak marionetkami w teatrze lalkowym, pociągało się za odpowiedni sznurek i wykonywali wszystko co planowaliśmy. Co do joty. Co do przecinka. Byli naszymi aktorami a sztukę reżyserowaliśmy my pracownice Służby Bezpieczeństwa, rzecz jasna wszyscy moi koledzy i koleżanki ze studiów myśleli, że robię doktorat o przyczynach alkoholizmu w hotelach robotniczych ulokowanych na obrzeżach Huty Katowice– który zresztą napisałam z wynikiem celującym -, ja natomiast byłam już wyszkolonym „szczurem” czyli agentką mającą za zadanie dezintegrować i skłócać tych urodzonych paranoików zwanych – nie wiadomo dlaczego – opozycjonistami. Jaka to była łatwa i przyjemna praca!
Wystarczyło przygotować tylko, krótka notkę, o tym, że opozycjonista X szczery patriota i antysemita, redaktor tygodnika „Stolica”, znał osobiście generała Moczara i wyszeptać w tańcu tą informację na ucho chłopcu, która zaspakajał seksualnie starsze aktorki i pisarki z KOR by doprowadzić do jej rozbicia. Medal wtedy od Mietka dostałam i bukiet róż.  Dzisiaj czekamy na rozkaz powtórnego wyzwolenia naszej Ojczyzny Polski Ludowej z wrażych łap finansowego imperializmu. Zrobimy im z mózgów sieczkę. Serwery już się grzeją – jak niegdyś silniki czołgów - od nadmiaru informacji, bajty i bity gotują się do ataku na zaplecze organizacyjne wroga, a my trolle dokonujemy ostatniego przeglądu naszej bomby informacyjnej, która rozpierdoli w pył i proch cały system obronny tego bękarta kontrrewolucji 1989 roku. Hakkomy (skrót od hakerów i komsomolców) dopasowały już wszystkie klucze do furtek serwerów kontrolowanych przez CIA, wystarczy tylko sygnał a zalejemy ten zniewolony przez żydowskich bankierów z Nowego Jorku, naród deszczem  zer i  jedynek, które wyczyszczą mózgi Polaczków z resztek zdolności kojarzenia faktów. Czekamy na sygnał rozpoczęcia akcji „Wyzwolenie” tak samo niecierpliwie jak czekała młodzież AK -owska na informacje o wybuchu Powstania. Jesteśmy wybawicielami.
My staruszki na emeryturze czujemy się powtórnie pionierami i komsomolcami, którzy maszerując w wyrównanych szeregach rzucają niewidzialnymi granatami z fałszywymi informacjami w okopy wroga. Już niedługo znowu zawiążemy na szyjach czerwone chusty i wdepczemy w ziemie naszych wrogów tak jak rozdeptuje się na brudnej podłodze szeregi karaluchów. Myśleliście skurwysyny, że pokonaliście komunizm? Nie można pokonać czegoś co siedzi w środku was,  zżera wam wnętrzności i zatruwa wasze wiecznie skacowane szare komórki. My was  wyleczymy. Ostatecznie i na wieki wieków – NEMA. Biegnę do tyłu i przytulam twarz do szyby za która czas cofa się z szybkością informatycznej pętli pisanej w języku wymyślonym przez polskich logików. Od najwcześniejszych lat byłam urzeczona rewolucją październikową, zazdrościłem tym, którzy brali w niej udział. Gdy dzisiaj analizuję przyczyny tego dziewczęcego zauroczenia, które zdecydowało o moim życiu, dochodzę do wniosku, że zawdzięczam to pierwszej książce jaką przeczytałam.
Książka miała tytuł „Wasia Turbaczow i jego koledzy”, została wydana w ZSRR w 1950 roku i w tym samym czasie była przetłumaczona na język polski. Trzytomowa powieść o życiu zastępu radzieckich pionierów została uhonorowana Nagroda Stalinowską w 1952 roku. W 1961 roku moja starsza siostra Michasia dostała ją na koloniach w nagrodę za dobre sprawowanie. Po powrocie z wakacji, zaczęłam jej lekturę,  czytałam by się wprawić w czytaniu, ale już po dwóch rozdziałach, książka, jej wartka akcja, piękne opisy przyrody i świetnie zarysowane sylwetki głównych bohaterów pochłonęła mnie całkowicie. Do dzisiaj pamiętam to cudowne i przedziwne uczucie całkowitego zatopienia się w akcji powieści. Już po pierwszym rozdziale serce zabiło mi mocniej. Biegałam z głównymi bohaterami powieści Niną i Saszą po podmoskiewskich zagajnikach, wierciłam wraz z nimi dziury w pniach brzozy i przytykałem usta do biało-czarnej kory by napić się ożywczego soku. Zawieszałam wraz z Wasią portret Stalina na murach nowo wybudowanej szkoły. Słuchałam odpowiedzi matki  Niny na egzaminie z Historii Partii. Klaskałam, ach jak klaskałam, gdy na fabrycznym zebraniu ogłoszono, że została jej członkiem. Trzymałam w ramionach  wraz z Saszą, jego siostrzyczkę, która dziecinnym gestem rzuciła bukiet czerwonych róż na pierwszomajowa trybunę.
Żyłam ich życiem. Kiedy kładłam się spać i matka gasiła mi światło, marzyłam, że byłem pionierem i czasami te marzenia zmieniały się niepostrzeżenie w sen, w którym wracałam w najszczęśliwszy w życiu Wasi, Saszy, Niury i Niny – rok 1937 i biegłam z nimi za robotniczym pochodem skandującym imię ich ukochanego przywódcy. Pamiętam mój pierwszy dziecinny bunt; matka nie pozwoliła mi oglądać filmu o radzieckich pionierach. Rozpłakałam się, a ona zdenerwowana moja niespodziewana histerią, zamknęła mnie na klucz w dziecinnym pokoju. Przeleżałam półtorej godziny na łóżku z głowa wtulona w poduszkę, łkając bezgłośnie. W końcu nie wytrzymałem, podbiegłem do drzwi i z całej siły uderzyłem drobnymi piąstkami w gruba szybę, która rozprysła się na tysiące drobnych kawałków. Zdążyłem zakrwawiona dłonią przekręcić klucz, odepchnąłem matkę biegnąca korytarzem i zapłakany wpadłem do pokoju, gdzie stał telewizor. To co zobaczyłem, zapadło mi na zawsze w pamięci. Była to ostatnia scena filmu. Gromadka roześmianych dziewcząt i chłopców, ubranych w śnieżnobiałe koszule, z przewiązanymi na szyj  chustami, wskakiwała na odkryta ciężarówkę stojącą na dziedzińcu jakiegoś dworku.
Samochód powoli ruszył i po chwili wjechał w aleje wysadzana po obu stronach, wysokimi, szumiącymi topolami. Pionierzy podnieśli ręce do góry i zaczęli mi machać (byłem wtedy przekonany, że to właśnie mi machali, nikomu innemu) na pożegnanie. Czułem nieomal fizycznie ich radość i szczęście; w tamtym momencie, pragnąłem tylko jednego: być jednym z nich. Do dwunastego roku życia byłem przekonany, że ZSRR jest krajem, gdzie ludzie nie są samotni, gdzie robotnicy są szczęśliwi i dumni ze swej pracy i z tego, że budują komunizm, który przyniesie wyzwolenie  całej ludzkości. Później dowiedziałem się, że rok 1937 nie był bynajmniej najszczęśliwszym okresem w życiu radzieckich ludzi, nie wyzbyłem się jednak nostalgii za tamtymi latami. Kiedy zamykałem oczy i próbowałem wyobrazić sobie Moskwę lat 30 –tych i początku  40 –tych to pod powiekami przesuwały mi się pierwsze sceny z „Lecą żurawie”  najpiękniejszego filmu jaki obejrzałem w życiu.
Ranek w uśpionym mieście, nadrzeczne bulwary po których spaceruje zatopiona w swojej miłości para, pierwsze promienie wschodzącego słońca, odbijające się w przepięknych oczach dziewczyny i jej dłonie zanurzone we włosach  zakochanego w niej chłopaka. Chciałam być na jej miejscu i całować świecące jak diamenty oczy chłopaka.  Moskwa malowana ich uczuciem była oazą szczęścia. Podczas czytania lub oglądania filmów o rewolucji zawsze odczuwałem ucisk w gardle i przyspieszone bicie serca. Zauważyłem, nie bez pewnego zdziwienia, że reagowałem identycznie jak bohaterowie radzieckich powieści. Do dzisiaj pamiętam nowele „Dwoje” napisaną w roku 1960 , w czasie rosyjskiej odwilży, opisującej życie moskiewskiej rodziny w latach stalinowskiego terroru. Rozumiałem doskonale ojca Kosti, starego bolszewika, który w ukryciu przed synem, drżącą ręką podkreślał, cierpliwe wyszukiwane w dziełach zebranych Lenina, zdania krytykujące biurokrację, która zabiła ducha rewolucji. Robiłem to samo, to znaczy podkreślałem zdanie w którym ojciec Kosti podkreślał zdania Lenina.
Wtedy dopiero zrozumiałem, że powieści radzieckie są zaszyfrowane i że ich autorzy je pisali dla jakiegoś jednego zdania, które miało przemycić prawdę o czasach w których wszyscy umierali ze strachu cały dzień i cała noc. Dla jednego zdania, jednej aluzji – zrozumiałej tylko przez mieszkańców Rosji, Bułgarii czy Polski – stalinowscy pisarze pisali kilkutomowe dzieła. Przeczytałem raz jeszcze „Wasie Turbaczowa i jego kolegów” i zadałem sobie pytanie dlaczego ulubiona zabawą bohaterów powieści były spacery po podmoskiewskich zagajnikach i wiercenie dziur w pniach brzozy  z których łapczywie  wysysali  ożywczy sok? Ten fragment powieści napisany był inaczej, innym stylem, czuło się w nim jakieś nieuchwytne ciepło, podskórne drganie wzruszenia, które kryło się w zasychającym na papierze atramencie: bohaterowie powieści są głodni czytelniku. Czy rzeczywiście autorka powieści chciała  swoim czytelnikom  właśnie tą prawdę, prawdę o głodzie panującym w ZSRR przekazać?
Oznaczałoby to, że prawdy o komunizmie musimy szukać w socrealistycznych powieściach, że musimy przewertować miliony stronic napisanych w nowo-mowie, przetłumaczyć je na język polski i następnie znaleźć szyfr, którym posługują się  sowieccy artyści by opisać socjalistyczną rzeczywistość? Czy jest możliwe by prawdę o komunizmie wyrazili zawodowi kłamcy? Ileż to paradoksów ukrytych jest w historii socjalistycznych społeczeństw, które budowały raj na ziemi i niedługo znów przystąpią do tego wiekopomnego dzieła? Wyznaję mój grzech największy – być może niewybaczalny-, ale uważam, że Stalin popełnił błąd wyżynając kadry bolszewickie w 1937 roku, to jednak byli nasi ludzie, zaprawieni w bojach, unurzani we krwi kułaków i burżujów (nie wspominając zgniłych arystokratów i artystów). Ojczulek Lenin,   Matka Nasza Przeklęta, w grobie się przewracał, gdy na jego zabalsamowane ciało spadały odcinane głowy Kamieniewa, Zinowiewa, Bucharina, Rykowa. Soso przesadził, a dlaczego rozstrzelał naszych polskich komunistów? Za te dwa ostatnie zdania to by mnie moi mocodawcy w piecu spalili, ale ja zawsze będę twierdził, że trzeba było wtedy dokończyć dożynanie Ukraińców, urodzonych nazistów, zamiast wykańczać starych bolszewików.