wtorek, 7 lipca 2015

Wojna Rosji



Rosja musi zaatakować Polskę. Jeśli chce odbudować imperium. Dziś w Donbasie walka nie toczy się o to czy Ukraina przetrwa, ale o to czy Moskwa odbuduje radzieckie imperium - twierdzi były minister obrony Narodowej Romuald Szeremietiew.

Goszcząc w programie "Jeden na jeden" w TVN24 były minister obrony wyraził pogląd, że Moskwa dąży do odbudowy wpływów w regionie Europy-Środkowowschodniej a geopolitycznych partnerów widzi nie w Polsce czy Państwach Bałtyckich, a we Francji, Niemczech, czy Hiszpanii. I to z tymi krajami chce współtworzyć nowy ład w Europie.

- czyt. dalej: http://polska.newsweek.pl/wojna-na-ukrainie-rosja-musi-zaatakowac-polske-twierdzi-byly-minister,artykuly,357321,1.html

Jak podała „Niezawisimaja Gazieta” Władimir Putin podjął decyzję, która w sposób katastrofalny może zmienić świat na zawsze. Zarządził ruchy wojsk i sprzętu, które przez NATO i poszczególne kraje (w tym potęgi atomowe) nie mogą zostać odczytane inaczej niż przygotowania do – jak to określono – „ofensywy jądrowej na dużą skalę”

Analitycy z poszczególnych agencji wywiadowczych produkują alarmistyczne raporty i przedstawiają je politykom. „The Diplomat”, czyli strona internetowa z analizami geopolitycznymi (powołując się na Global Security Newswire), pisze wprost: od czwartku w Rosji mamy do czynienia z wielkimi przygotowaniami na wypadek wojny atomowej, w której rolę inicjatora konfliktu odegra właśnie Rosja. – To trzydniowe ćwiczenia z udziałem 10 tys. wojsk z 30 jednostek oraz użyciem 1000 sztuk sprzętu – czytamy w raporcie.

„Niezawisimaja Gazieta”, która jako pierwsza podała informacje o ruchu rosyjskich wojsk i wyrzutni zdolnych do przenoszenia głowic z ładunkami nuklearnymi, pisze natomiast  o „ćwiczeniu ofensywy jądrowej na wielką skalę”. „Uczestnicy manewrów zajmują pozycje charakterystyczne dla sytuacji ewentualnego odpalenia rakiet i tworzą harmonogramy prac administracyjno-operacyjnych na wypadek wojny”.

- czyt. dalej: http://www.fakt.pl/rosja-gotowa-do-wojny-atomowej-przerazajaca-decyzja-putina,artykuly,452657,1.html

Jak blisko do wojny? - Na to pytanie można też odpowiedzieć że wojnę to mamy już.
To co się dzieje na Ukrainie lub w Syrii jest najbardziej spektakularnym jej fragmentem, ale nie jedynym.

Chcąc nie chcąc bierzemy w niej udział, nawet w pewien sposób bezpośrednio, a pośrednio w znacznym stopniu.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie mamy jeszcze wojny na swoim terenie, ale jest ona tak niedaleko że jej dojście do naszych granic nie jest wykluczone i to nawet w niedalekiej przyszłości.
Ludzie w to nie wierzą, podobnie jak pamiętam nie wierzono w II wojnę światową uznając że groza I wojny pokutująca w pamięci ówczesnego dorosłego pokolenia była dostatecznym hamulcem przed rozpętaniem nowej.

- czyt. dalej: http://naszeblogi.pl/55853-jak-blisko-do-wojny

Kiedy Zachód w ostatnich latach zmniejszał swoje wydatki na wojsko, Rosja zwiększała budżet resortu obrony. Przez to ma nowe rakiety, bombowce oraz okręty podwodne. Teraz zbrojenia w Rosji jeszcze przyspieszyły.

Rosyjski prezydent Władimir Putin postawił krajową gospodarkę w stan mobilizacji, by Kreml mógł wydać miliardy dolarów na atomowe okręty podwodne, myśliwce, supernowoczesne drony bojowe i nowoczesne pociski balistyczne. 

Admirał Alan West, były zwierzchnik królewskiej marynarki i były minister bezpieczeństwa, uważa, że dozbrajanie rosyjskich sił zbrojnych to powód do poważnego niepokoju.
Jego zdaniem szaleństwem byłoby w tej sytuacji obcinanie wydatków obronnych po wyborach w Wielkiej Brytanii. A takie zapowiedzi już nieraz padały z ust czołowych brytyjskich polityków. 

W latach 2010-2014 wydatki Rosji na obronność realnie wzrosły o 35 proc., informuje brytyjski Międzynarodowy Instytut Studiów Strategicznych (IISS). W tym samym okresie Wielka Brytania obniżyła nakłady na cele wojskowe o blisko 9 proc. 

Po wojnie z Gruzją w 2008 roku Putin zarządził unowocześnienie rosyjskich sił zbrojnych - w okresie 2011-2020 Rosja przeznaczy równowartość 317 miliardów dolarów na nowy sprzęt militarny. Przewiduje się, że do końca dekady unowocześnione zostanie 70 proc. wyposażenia wojskowego - armia wzbogaci się o 2300 nowych czołgów i 1200 nowych śmigłowców i samolotów. 

- Krótko mówiąc [Putin], stawia całą gospodarkę w stan mobilizacji - twierdzi wspomniany West. - To nowy, bardzo skuteczny sprzęt, nie powinniśmy absolutnie tego lekceważyć.

- czyt. dalej: http://www.polskatimes.pl/artykul/3769199,rosja-zbroi-sie-na-potege-czy-szykuje-sie-do-wojny-iii-wojna-swiatowa,id,t.html

Zachęcam do przeczytania bardzo ciekawej i wnikliwej analizy dr Ryszarda M. Machnikowskiego dot. obecnej sytuacji międzynarodowej ze szczególnym uwzględnieniem dążeń Rosji i sytuacji geopolitycznej w świecie.

"Nasz kraj musi szybko odbudować elementarne zdolności obronne, których w chwili obecnej nie posiadamy, czyli dysponować autonomicznymi zdolnościami uczynienia zbrojnej agresji na nasz kraj tak kosztownej, że dla agresora nieopłacalnej. Niestety, opłaca się pomagać jedynie silnym, więc takimi musimy się szybko stać. Dzięki temu wzrośnie także nasza pozycja na arenie międzynarodowej, więc per saldo się to opłaca." - mówi w rozmowie z dr Robertem Czuldą prof. Ryszard Machnikowski, Dyrektor Instytutu Międzynarodowych Studiów Kulturowych WSMiP Uniwersytetu Łódzkiego, specjalista ds. terroryzmu i przemocy politycznej oraz relacji transatlantyckich. W wywiadzie poruszane są także zagadnienia związane z działaniami Rosji w świetle kryzysu na Ukrainie oraz postawą NATO.


Dr Robert Czulda: Obecnie sytuacja na wschodzie Ukrainy wydaje się być dużo spokojniejsza, niż jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Skąd taki stan? Czy to efekt "stanowczej polityki" Zachodu?
Prof. Ryszard Machnikowski: Jak to zwykle w polityce bywa, jest to efekt wielu czynników. Jednym z nich jest „stanowczość Zachodu”, choć trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, że jest to czynnik relatywnie świeży, kompletnie nieobecny u zarania tego konfliktu – jego narodziny datowałbym na późne lato 2014 r. Wcześniej Zachód był wyraźnie zaskoczony wydarzeniami i decyzjami podejmowanymi przez Kreml, zwyczajnie nie miał jednolitej polityki wobec stron konfliktu – wtedy to Rosja w pewnym sensie kontrolowała jego przebieg. Trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę, że władze tego kraju spodziewały się kolejnego przesilenia wokół Ukrainy. Przygotowywały się na takie przesilenie, a nawet zaryzykowałbym hipotezę, że po części same je wywołały, by zrealizować swoje plany. Jednak ostatecznie nadzieje, które w nim pokładały, nie spełniły się – rosyjskie kalkulacje zwyczajnie się nie sprawdziły. Rosja zakładała, że reakcja na ten konflikt będzie zbliżona do zachodniej reakcji na „kryzys gruziński” i że uda jej się zrealizować swe cele relatywnie niskim kosztem. Te nadzieje, na szczęście, okazały się płonne. 
W której fazie konfliktu znajdujemy się obecnie? 
Analizując konflikt rosyjsko – ukraiński należy wyróżnić w nim trzy dotychczasowe fazy, różniące się wyraźnie od siebie. Teraz oczekujemy na fazę czwartą, stąd to relatywne „uspokojenie”. Może to być cisza przed burzą, może to oznaczać, że konflikt ten zostanie „zamrożony” na poziomie pełzającej destabilizacji o niskiej lub co najwyżej średniej intensywności. Pierwsza faza konfliktu miała miejsce od późnego lata 2013 r., gdy Kreml przygotowywał grunt pod dalsze działania, czyli poprzez nacisk gospodarczo – psychologiczny wymuszał decyzję o nie podpisywaniu przez ekipę Janukowycza traktatu stowarzyszeniowego z UE. Unia była na to nieprzygotowana i wtedy Rosjanie ewidentnie kontrolowali ten konflikt. Jego celem było zawrócenie Ukrainy z drogi na Zachód i pacyfikacja prozachodniej ukraińskiej opozycji. Rosja liczyła zapewne, że na Ukrainie da się powtórzyć wariant z 13 grudnia 1981 r., gdy rozprawy z opozycją w Polsce podjął się ówczesny przywódca komunistycznego państwa polskiego, gen. Jaruzelski. Naciski gospodarczo – psychologiczne są tu porównywalne, choć oczywiście epoka już inna. 
„Dyktatorskie” uprawnienia, przyznane Janukowyczowi w styczniu 2014 r. miały mu ułatwić zbrojną rozprawę z opozycją po sprowokowanym rozlewie krwi na Majdanie, za który obwiniono by tę opozycję, co się zresztą stało. Jednak, i tu pierwsze duże rozczarowanie dla Rosjan, Janukowycz nie chciał lub nie był w stanie podjąć się tej misji i zwyczajnie zrejterował, zostawiając władzę leżącą na ulicy. Wystarczyło, że siły opozycyjne się schyliły, by mieć ją w swoich rękach, dekompozycja obozu dawnej władzy postąpiła błyskawicznie, a inicjatywa przeszła w ręce sił antyrosyjskich. Wówczas Moskwa uruchomiła „plan ratunkowy” czyli korzystając z nadarzającej się okazji błyskawicznie oderwała Krym od Ukrainy, co było przygotowywane od dawna, a następnie przystąpiła do „destabilizacji” wschodu Ukrainy.
Celem było oczywiście przejęcie bazy w Sewastopolu i uniemożliwienie, by dostała się kiedyś w ręce NATO. Tego na Kremlu boją się bowiem najbardziej – nie tego, że Ukraina stowarzyszy się z UE, która jest w Moskwie postrzegana jako słaba i tymczasowa organizacja, tylko że będzie to prowadzić do wejścia Ukrainy do NATO. Choć więc bieg wydarzeń nie był taki, jak to pierwotnie zakładano, to Rosja wtedy wciąż jeszcze kontrolowała przebieg akcji. Reakcja Zachodu nie była również zaskoczeniem – Zachód jako całość wówczas nie istniał, USA „przespały” całkowicie tę fazę konfliktu, zgodnie z zasadą polityki zagranicznej Obamy nieangażowania się w „lokalne” konflikty i zostawianie ich rozwiązania na głowie lokalnych głównych graczy, czyli w tym wypadku Niemiec, wspieranych przez Francję. Ponieważ Niemcy są wciąż za słabe, by udźwignąć rolę rzeczywistego regionalnego mocarstwa, było jasne, że nie podołają temu zadaniu, co uwidoczniło się wyraźnie w ich reakcji na konflikt w jego początkowej fazie – Europejczycy patrzyli się bezradnie na Amerykanów, a Amerykanie na Europejczyków i nie mieli pomysłu, co można by zrobić. Przeważało wtedy przekonanie, że właściwie nic się takiego nie stało, Krym należy się Rosji jak psu miska i wkrótce można będzie wrócić do czasów business as usual, na co naciskał zresztą silnie niemiecki przemysł.
A druga faza?
W drugiej fazie konfliktu gra również toczyła się pod dyktando Rosjan – stworzyli i uzbroili oni oddziały „ludowego powstania”, które gładko zdobywały teren wschodu Ukrainy i ogłaszały powstawanie „republik ludowych” bez jakiegokolwiek sensownego oporu ze strony państwa ukraińskiego. Do tego momentu wszystko szło niemal po myśli Kremla – zakładano tam powtórzenie wariantu krymskiego przy niemal nieistniejącej reakcji zachodniej, koszty działań rosyjskich były wtedy przecież minimalne, bo takież były wtedy zachodnie sankcje wobec Rosji. Potem jednak wszystko zaczęło się powoli psuć. Ukraińskie państwo przestało finansować ludność na utraconych terenach, co było poważnym ciosem i przerzuceniem kosztów utrzymania na stronę rosyjską, a następnie przystąpiło do zbrojnego kontrataku, wypierając nieregularne siły „republikańskie” z zajmowanych terenów. Wymusiło to bezpośrednią interwencję zbrojną regularnych wojsk rosyjskich, by powstrzymać ukraińską ofensywę. To się oczywiście zbrojnie udało, ale wówczas Rosja nie mogła już udawać, że nie jest „stroną” tego konfliktu – oczywiście to występuje do dziś w propagandzie nastawionej na ludność, ale głowy państw zachodnich widząc zdjęcia satelitarne pokazujące masowy napływ ciężkiego sprzętu na wschód nie mogły mieć jakichkolwiek wątpliwości co się tam dzieje. USA dostrzegły, że skutki braku działania będą dużo poważniejsze niż podjęcie działań powstrzymujących Rosję i powoli przystąpiły do akcji, co w końcu wyraźnie usztywniło stanowisko Niemiec i przy okazji Francji. Poza tym zdarzył się tragiczny lot MH-17, który pokazał, że ofiarami tego konfliktu mogą być nie tylko Ukraińcy, na co byłoby jeszcze przyzwolenie Zachodu.
Wtedy rozpoczęła się faza trzecia, czyli faza właśnie wspomnianej „stanowczości Zachodu”, która, jak na razie, zastopowała poważniejsze działania rosyjskie. Inicjatywa wymknęła się już wtedy z rąk Rosji – Zachodu nie udało się podzielić, mimo wielu aktywnych starań Rosjan na różnych polach, NATO zaczęło reagować, początkowo niemrawo, później coraz bardziej zdecydowanie, widać też wyraźnie, że Pentagon wymógł na Białym Domu ostateczne porzucenie polityki nieangażowania się w ten konflikt, na rzecz znanej od dziesięcioleci polityki powstrzymywania Rosji – na kontynent europejski powoli wracają samoloty A-10, amerykańskie czołgi, a z czasem zapewne i pociski Tomahawk oraz broń jądrowa. Teraz nastąpiło „zamrożenie” konfliktu w oczekiwaniu na jego kolejną, czwartą fazę.            
Czego możemy się spodziewać? Deeskalacji konfliktu, czy też wznowienia walk na dużą skalę?
Ponieważ przewidywanie jest trudne, zwłaszcza gdy odnosi się do przyszłości, a w polityce może się zdarzyć niemal wszystko, wszelkie analizy predykcyjne trzeba zaopatrzyć w klauzule prawdopodobieństwa. Zachowując ostrożność w ocenie, zarówno deeskalację, jak i wznowienie walk na dużą skalę uważam obecnie za najmniej prawdopodobną. Pierwszy wariant, czyli wycofanie poparcia rosyjskiego dla „powstańców” co oznaczałoby ich militarny, a następnie polityczny upadek, byłoby równoznaczne z przegraną Rosji i jej blamażem, ale nie na Zachodzie, bo po części już do tego doszło, lecz wobec ludności rosyjskiej. Dla ekipy Putina byłoby to niesłychanie niebezpieczne, bowiem wewnętrznym celem tego konfliktu, który Putin rozpętał na Ukrainie, jest przecież utrzymanie się przy władzy dzięki wznieceniu fali autentycznego poparcia, co przecież się stało. Wielkoruski szowinizm, wzbudzony przez Kreml w społeczeństwie, to przekonanie o wyjątkowości Rosji sięgające idei neobizantynizmu i Moskwy jako „trzeciego Rzymu” ratującej wręcz cywilizację przed zalewem zachodniej dewiacji i islamistycznego barbarzyństwa, jak i przede wszystkim o potędze, zwłaszcza militarnej, państwa rosyjskiego jest przecież dziś podstawą legitymizacyjną putinowskiego reżimu, który jak diabeł święconej wody boi się jakiejś wersji rosyjskiego „majdanu” na placu Czerwonym.
Otwarta przegrana Rosji na Ukrainie poważnie nadszarpnęłaby tę podstawę legitymizacyjną, zaś okazując słabość na zewnątrz Putin ryzykowałby podważenie swej domniemanej mocy w samej Rosji. Jednocześnie sytuacja Rosji nie zmusza jej jeszcze w tej chwili do wycofania się z wschodniej Ukrainy i koncesji na rzecz Zachodu. Zatem ten wariant jest obecnie niesłychanie mało prawdopodobny.  
A wznowienie walk? 
Także i w tym mało prawdopodobne wydaje się wznowienie walk na dużą skalę - czy pod postacią inwazji na wschód Ukrainy (zbrojne „przebijanie” się do Naddniestrza) czy wręcz marszu na Kijów – ten wariant byłby paniczną ucieczką do przodu, wręcz skokiem w nieznane. Otwarta agresja na Ukrainie na dużą skalę zmusiłaby Zachód do nasilenia sankcji w obliczu tej, już wówczas jednoznacznej nowej zimnej wojny, a Rosję wciągnęłaby w konflikt, który można wygrać jedynie bardzo wielkim kosztem. Dla obecnej Rosji, wzbogaconej o doświadczenia afgańskie i czeczeńskie, byłoby to wielkie ryzyko – podporządkowanie otwarcie antyrosyjskiego zachodu Ukrainy (Galicji) i otwarty konflikt z Zachodem wymagałyby wielkich poświęceń, na które ludności rosyjskiej zwyczajnie dziś nie stać i na które nie jest gotowa.
Jeśli Putin rozumuje racjonalnie, a wbrew wrażeniu, które usilnie pragnie wzbudzić na Zachodzie, tak jest, będzie w najbliższym czasie kontynuował „destabilizację” wschodu Ukrainy raz eskalując go, ale do precyzyjnie wyliczonego poziomu, a raz lekko „deeskalując” do poziomu „spokoju”, licząc na wycieńczenie zarówno Ukrainy, jak i Zachodu w nadziei, że da się w końcu wynegocjować jakiś kompromis możliwy do zaakceptowania przez wszystkie strony, który da się wewnętrznie przedstawić jako „triumf Rosji”, zapewne na bazie pomysłu „federalizacji” Ukrainy czyli faktycznego pozbawienia Kijowa kontroli nad wschodem kraju.
Z reguły gdy nie ma szans na wygraną, a porażka nie jest jeszcze nieuchronna, przewleka się konflikt. Sądzę więc, że Putin zastosuje ten wariant grając na wycieńczenie Ukrainy i być może również zmęczenie Zachodu przeciągającym się konfliktem. Co jednak będzie, gdy wycieńczy w ten sposób Rosjan, trudno przewidzieć. Trzeba jednak pamiętać, że nieraz mało prawdopodobne warianty rozwoju wydarzeń stawały się rzeczywistością, a to co wydawało się najbardziej prawdopodobne okazywało się fantazją, więc należy być ostrożnym w prognozowaniu.
Analitycy różnią się w ocenie wpływu sankcji Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych na sytuację gospodarczą Rosji, a więc także na działania polityczne Moskwy. Czy możemy ocenić ten wpływ?
Same sankcje unijne miały w mojej ocenie wpływ raczej umiarkowany, ale w połączeniu z działaniami amerykańskimi, nie tylko zresztą sankcjami, postawą rządu ukraińskiego, a przede wszystkim spadkiem cen ropy naftowej, ostatecznie wpłynęły na działania Moskwy. Gdybym miał wskazać pojedynczy czynnik ekonomiczny, który ma największy wpływ na sytuację gospodarczą Rosji, to byłby nim spadek cen ropy, a ten zawdzięczamy w największym stopniu Arabii Saudyjskiej. Przyszłość być może odpowie na pytanie, czy byli oni zachęcani do tego przez Amerykanów, czy też była to ich autonomiczna decyzja – tak też mogło być, gdyż Dom Saudów od dawna ma na pieńku z ekipą Putina, chociażby z powodu rosyjskiego poparcia dla Iranu.
Zachęcani czy nie, Saudyjczycy postanowili kolejny raz przypomnieć Rosji jaki mają wpływ na jej gospodarkę i jak wiele zależy od ich dobrej lub złej woli – z pewnością w pełni wykorzystali tę znakomitą nadarzającą się okazję, by okazać swe „niezadowolenie” z polityki rosyjskiej na Bliskim Wschodzie w sposób dla Rosji wyraźnie odczuwalny. Ponadto, Kreml dziś widzi już wyraźnie, że mimo swoich starań uzyskuje skutki odwrotne od zamierzonych – wybudził ekipę Obamy z letargu, reaktywował podstawową misję NATO, jakim jest obrona jego członków, nasila obecność militarną Amerykanów w Europie, zamiast ją wygaszać – ostatnich kilka miesięcy to pasmo porażek Rosji i jej polityki zewnętrznej. A teraz nad Rosją zawisło jeszcze widmo odebrania jej mistrzostw świata w piłce nożnej, co przecież jest też efektem działań amerykańskich i co byłoby, gdyby się ziściło, gigantycznym ciosem prestiżowym dla Putina, mającym wpływ na jego wizerunek w samej Rosji – zamiast potężnego i wszechmocnego cara Rosjanie ujrzeliby lidera, którego ambitnym planom może zagrozić byle defektor z FIFA wyznający swe grzechy śledczym z FBI. Od dawna wiemy, że nie ma nic bardziej zabójczego dla autorytarnego reżimu „silnego przywódcy”, niż wyraźnie uwidoczniona słabość.
Jakie mogą być kolejne kroki Rosji?
Musimy pamiętać trafną charakterystykę Rosji, że nie jest ona nigdy ani tak silna, ani tak słaba na jaką wygląda. Jednak okres jej siły mamy już chyba za sobą i kraj ten wchodzi w okres bezsiły, co może być nawet bardziej niebezpieczne. Rosja po prostu powoli wyzbywa się swoich zasobów, które wcześniej potrafiła dość skutecznie wykorzystywać w swej rozgrywce z Zachodem, w tym tych służących straszeniu, które przestaje być efektywne. Ile razy można grozić np. Polsce, że przeniesie się do obwodu kaliningradzkiego rakiety Iskander? Ile razy można symulować atak rakietowy na Sztokholm czy Warszawę? Raz czy dwa to zadziała, ale za dziesiątym straci swą wagę i tym samym moc.
Rosja „spaliła” znaczną część swojej agentury wpływu – jej identyfikacja dzisiaj nie wymaga szczególnej przenikliwości – EPPR czyli europejska partia przyjaciół Rosji jest aktywna i widoczna od początku konfliktu na Ukrainie i zdążyliśmy się do niej przyzwyczaić, rosyjskim trollom na forach internetowych wyraźnie brakuje weny, embarga gospodarcze nie przynoszą zakładanych skutków, kupowanie przyjaciół nie prowadzi do żadnych efektów pozawerbalnych – są kraje, które chętnie wykorzystują dzisiejszą podatność Rosji do pójścia na ustępstwa w ważnych dla nich sprawach, ale sprawia to koniunkturalne wrażenie i nie przyniesie jej trwałego oparcia w Unii. Oczywiście, rosyjskie samoloty wojskowe będą latać coraz niżej nad NATO-wskimi  okrętami lub coraz bliżej granic tych państw, minister Ławrow i rosyjscy „dyplomaci” nie przepuszczą okazji, by publicznie straszyć rządy i społeczeństwa okropnymi skutkami wzmocnienia swych zdolności obronnych, na licznych paradach wojskowych Rosja będzie pokazywać sprzęt, w który być może wyposaży swą armię za 10 lat, jeśli w ogóle kiedykolwiek, oraz będzie organizować niezapowiedziane manewry z udziałem kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy w odpowiedzi na kilkutysięczne manewry krajów NATO. I dobrze, bo będzie się w ten sposób wciągać w „wyścig zbrojeń”, jak za czasów Reagana, i marnować swe topniejące zasoby materialne na działania, które nie będą na dłuższą metę skuteczne, chyba, że celem Rosji jest popełnienie zbiorowego samobójstwa, czyli rozpętanie III i tym samym ostatniej w dziejach ludzkości wojny światowej.
Oczywiście Rosja będzie kontynuowała dokonywanie licznych cyberataków na infrastrukturę krytyczną zachodnich państw czy też zuchwałych aktów cyberszpiegostwa, będzie stosować prowokacje zwłaszcza wobec mniejszych państw bałtyckich, nie wykluczałbym z jej strony także przeprowadzenia działań dywersyjnych, w tym aktów terroryzmu pod fałszywą flagą. Jednym słowem, będzie cały czas toczyć z Zachodem tę niewypowiedzianą wojnę wszelkimi dostępnymi środkami dającymi jej gwarancjędeniability – zaprzeczenia, że to robi. Będzie wspierała mniej lub bardziej otwarcie działania wrogów Zachodu – Iranu, Korei Północnej, na ile to będzie możliwe. Będzie prowadzić na wielką skalę operacje informacyjno – psychologiczne, na wzór „operacji Snowden”, czy najnowszej, skierowanej przeciwko Arabii Saudyjskiej w postaci „wycieku” dokumentów saudyjskich właśnie zamieszczanych na portalu Wikileaks. I tym samym będzie jednoczyć wszystkich swoich przeciwników i utwierdzać ich w przekonaniu, że jest siłą destrukcyjną, którą trzeba aktywnie powstrzymywać – jeśli dziś nawet Frank Walter Steinmeier, dawny architekt dobrych stosunków z Rosją w Niemczech pozwala sobie na publiczną irytację, to o czymś to musi świadczyć. 
Rosja nie ma dziś dobrych alternatyw działania, może siać jedynie mniejszą lub większą destrukcję, pogłębiając tym samym swoją izolację. Putin znalazł się w ten sposób w sytuacji, z której trudno wyjść bez utraty twarzy, a za utratą twarzy może pójść utrata władzy. Nie może to dziwić – jego ekipa to ludzie niesłychanie sprawni w działaniach operacyjnych czy taktycznych, jednak dla dawnych oficerów operacyjnych KGB średniej rangi, myślenie strategiczne jest poza zasięgiem. Sądzę, że w tej chwili oni nie wiedzą, co robić, co potęguje ich frustrację a to wzmacnia agresję, którą starają się wyrazić w taki sposób, by wszyscy wiedzieli, że Rosja może szkodzić, ale trudno by to było jednoznacznie udowodnić.
Obecnie Unia Europejska ma szereg innych problemów, jak choćby migracja lub terroryzm. Jako przykład podaję tutaj sytuację we Francji, gdzie z uwagi na zagrożenie terrorystyczne jest (według dostępnych informacji) konieczność rozmieszczenia 7 tys. żołnierzy do ochrony terytorium kraju, przez co nie można ich np. wydzielić do wykonywania misji w ramach artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego. Na ile problemy te odwracają lub mogą odwrócić uwagę państw europejskich od sytuacji na wschodzie?
Na szczęście w chwili obecnej jeszcze możemy sobie dać radę bez wsparcia francuskich żołnierzy, więc sytuacja nie jest beznadziejna. Ale odpowiadając serio – Unia Europejska znajduje się dziś między młotem a kowadłem dwóch wysoce destrukcyjnych sił o zupełnie innym charakterze – między Rosją a Państwem Islamskim i będzie musiała sobie z tym radzić. Sądzę zresztą, że to drugie zagrożenie będzie bardziej trwałe, niż to pierwsze. Główne kraje UE takie jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania od dawna grają swe symultany na różnych szachownicach – oczywiście, spektakularne zdarzenia na jednej zmuszają do skupienia się na tej właśnie, ale wygląda na to, że będą to konflikty długoterminowe, a takie są Zachodowi znane. Rosji udało się w końcu na trwałe przykuć uwagę Berlina czy Paryża, zatem nie bałbym się dzisiaj, że zabraknie tam zasobów niezbędnych do opracowywania właściwych środków reakcji. 
Konflikt z Rosją jest prostszy do ogarnięcia, niż konflikt z Państwem Islamskim – Europa Zachodnia nie ma przecież problemu z 20 milionami Rosjan zamieszkującymi jej terytorium, którzy mogą poddać się agresywnej prorosyjskiej propagandzie, natomiast mają problem z mniejszością muzułmańską, na którą ideologia islamizmu z dekady na dekadę oddziałuje coraz mocniej i wyraźniej. Ponadto, konwersja na „rosyjskość” jest mało prawdopodobna, a na radykalny islam znacznie bardziej. Ta rzekoma wojna „hybrydowa”, którą Rosja zastosowała na Ukrainie, jest przecież nie do powtórzenia na Zachodzie, poza oczywiście państwami nadbałtyckimi. Zatem ewentualne rozwiązanie obu tych problemów ma zatem krańcowo odmienny charakter.
Czy NATO jest gotowe, technicznie i psychologicznie, szybko odpowiedzieć na ewentualną agresję Rosji na swoich wschodnich sojuszników?
Tak naprawdę nie dowiemy się tego, dopóki nie przyjdzie chwila takiej próby, ale ta jest z miesiąca na miesiąc coraz mniej prawdopodobna. Tu sytuacja zmieniła się w ciągu ostatnich niespełna dwu lat zasadniczo. Gdybym miał na to pytanie odpowiedzieć dwa lata temu, odpowiedź brzmiałaby – zdecydowanie nie. Rok temu – nie wiem. Dziś – w coraz większym stopniu tak. Największy i najważniejszy przełom, który w moim przekonaniu tu nastąpił, to właśnie przełom psychologiczny. Dwa lata temu dywagowanie na temat reakcji militarnej na ewentualny konflikt z Rosją byłoby na Zachodzie niewyobrażalne – wszyscy byliby sparaliżowani taką perspektywą – konflikt rosyjsko – ukraiński, jego przebieg dał jednak NATO niezbędny czas na oswojenie się z tą myślą, i powolne wypracowanie zdolności materialnych, których przecież armiom NATO nie brakuje. Nie jest przecież tak, że NATO nie ma zdolności militarnych. Nie doszło, na szczęście, do jednostronnego rozbrojenia krajów zachodnich, a przewaga technologiczna Zachodu nad Rosją nadal istnieje.
W moim przekonaniu podstawowym problemem był problem psychologiczny. Gdyby Rosjanie weszli do krajów bałtyckich w marcu 2014 r. Zachód nie zrobiłby nic – nie wiedział co zrobić i czy w ogóle coś robić. Dziś wciąż nie wiem, czy by faktycznie zdążył, ale sądzę, że wiedziałby co i chciałby to zrobić. Miejmy jednak nadzieję, że nie będzie potrzeby weryfikacji tego stwierdzenia – ja od zawsze powtarzam każdemu, kto o to pyta, że najlepszą i najprostszą metodą obrony jest prewencja poprzez zniechęcanie przeciwnika do ataku. W tym przypadku permanentne stacjonowanie oddziałów NATO na terenie „nowych” członków – przede wszystkim państw nadbałtyckich, ale też Polski i Rumunii, osiągnęłoby taki efekt. Nie sądzę, by Rosja chciała i mogła wejść w otwarty konflikt zbrojny z państwami NATO (czym innym jest powtórzenie scenariusza ukraińskiego w kraju nadbałtyckim, który można by przedstawić jako „samoobronę” Rosjan przed estońską czy łotewską „dyskryminacją” i opresją). Na szczęście powoli zmierzamy w dobrym kierunku stałej dyslokacji wojsk sojuszu, właśnie dzięki działaniom Rosji na Ukrainie. Powinniśmy być za to, przewrotnie, wdzięczni prezydentowi Putinowi – dzięki niemu, mam wielką nadzieję, wkrótce będziemy mieli NATO-wskie boots on the ground w Europie Środkowej, co jest najlepszą gwarancją trwałego pokoju w tym regionie.
Rozumiem, że jest Pan zwolennikiem stałej obecności wojsk NATO w państwach Europy Środkowo-Wschodniej, a nie tylko tymczasowej, w odpowiedzi na kryzys ukraiński?
Oczywiście. Sceptykom proponuję zastanowienie się nad następującym problemem – czy w okresie pierwszej zimnej wojny trwała obecność amerykańskiego wojska w RFN zwiększała, czy zmniejszała bezpieczeństwo tego państwa? I dlaczego nie było wtedy niemieckiego rządu, który chciałby tę obecność drastycznie zmniejszyć, przeciwnie, zgadzał się nawet na rozmieszczenie pocisków Pershing i Tomahawk na jego terytorium?
Jak wynika z badań opinii publicznej, większość obywateli państw Europy Zachodniej nie chce, aby w razie konieczności bronić wschodnioeuropejskich sojuszników na mocy artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego. Co to mówi o kondycji NATO i jakie wnioski płyną z tego dla Polski?
Jest to zrozumiałe – ludzie chcą uniknąć wojny, nawet kosztem nie swoich ofiar. Przecież my nie włączamy się aktywnie w obronę Ukrainy i bardzo wątpię, by gdyby ta była w NATO, większość Polaków deklarowałaby, że trzeba ją bronić naszym kosztem. To mówi nie tyle o kondycji NATO, co o kondycji zachodniej Europy – używając słów Winstona Churchilla – zachodni Europejczycy mogą wybierać między hańbą a wojną – jeśli wybiorą hańbę, wojnę też będą mieli. A wniosek dla Polski jest oczywisty – nasz kraj musi szybko odbudować elementarne zdolności obronne, których w chwili obecnej nie posiadamy, czyli dysponować autonomicznymi zdolnościami uczynienia zbrojnej agresji na nasz kraj tak kosztownej, że dla agresora nieopłacalnej. Niestety, opłaca się pomagać jedynie silnym, więc takimi musimy się szybko stać. Dzięki temu wzrośnie także nasza pozycja na arenie międzynarodowej, więc per saldo się to opłaca.
Jak ocenić w tym kontekście politykę Baracka Obamy?
Dziś na szczęście Barack Obama porzucił już swą, dającą katastrofalne skutki politykę nieangażowania się Stanów Zjednoczonych w sprawy regionalne, być może wyciągając wnioski ze swoich rażących błędów na obszarze Większego Bliskiego Wschodu, których skutkiem było powstanie Państwa Islamskiego, na rzecz polityki powstrzymywania Rosji. Niezależnie od tego, kto taką politykę prowadzi, jest ona właściwa i godna pełnego poparcia. Należy mieć nadzieję, że nie skończy się ona na deklaracjach bez pokrycia, lecz, że za słowami pójdą czyny w postaci właściwych decyzji i ich implementacji.
Od kilku lat Rosja prowadzi szeroko zakrojony program modernizacji technicznej armii, podczas gdy państwa zachodniej Europy i USA ograniczyły wydatki obronne w świetle kryzysu gospodarczego. Obecnie toczy się dyskusja o ponownym podwyższeniu budżetów na obronę w krajach Europy Środkowo - Wschodniej czy nawet w Niemczech. Jakie powinny być główne kierunki modernizacji sił zbrojnych państw zachodnich? Czy powinno się skupić wyłącznie na zdolnościach takich jak siły specjalne, czy działania w cyberprzestrzeni, czy też inwestować również w "klasyczne" obszary, jak konwencjonalne wojska lądowe?
Jest to zrozumiałe, biorąc pod uwagę stan zapaści, w jakiej znalazła się w Rosji armia po rozpadzie Związku Sowieckiego. Gdy przeanalizuje się na przykład wojnę gruzińsko – rosyjską, to trudno uznać działania wojsk rosyjskich za szczególnie udane, pomijając dysproporcję sił i determinację, które zapewniły stronie rosyjskiej sukces. Chcąc używać armii jako instrumentu rosyjskiej polityki zagranicznej, a teraz wiemy, że Putin miał taki zamiar, musiał on dokonać jej modernizacji. A kto bogatemu zabroni, bo w pierwszej dekadzie XXI wieku Rosja była zalewana dochodami ze sprzedaży ropy i gazu, których ceny były wtedy wysokie. Zachód nie postrzegał wówczas zagrożeń militarnych w kategoriach egzystencjalnych i był nastawiony na konsumpcję pokojowej dywidendy – spora część krajów europejskich, rzeczywiście zachodnich, ma to nastawienie do dziś. Jest ono racjonalne – jakie jest prawdopodobieństwo, że rosyjskie zagony pancerne będą podchodzić pod Paryż? Takie same, jak dwa lata temu. Zatem część krajów nadal uznaje inwestycje w zdolności obronne za niepotrzebne. 
Nie dotyczy to oczywiście sąsiadów Rosji zagrożonych jej nieodpowiedzialnymi działaniami. Każdy kraj musi sobie indywidualnie odpowiedzieć na pytanie, w co powinien inwestować. Jeśli chodzi o Polskę – stan naszej armii wymusza konieczność zainwestowania w obronę przeciwpancerną (którą można przecież realizować w różny sposób) i przeciwrakietową, gdyż nasze zdolności są w tym zakresie niskie lub nieistniejące, podobnie jak nasza zdolność podwyższania kosztów ewentualnej agresji – a tu idealnie przydałyby się okręty podwodne wyposażone w pociski manewrujące. 
Trzeba jednak pamiętać, że wciąż ryzyko takiego „konwencjonalnego” konfliktu z naszym udziałem jest niskie, a koszt sprzętu olbrzymi. Zatem nie dostrzegając zagrożeń innych niż militarne możemy spowodować, że pozostaniemy bezbronni w obliczu o wiele bardziej prawdopodobnych niekonwencjonalnych form agresji, także pozamilitarnej, które mogą być zastosowane przeciwko naszemu krajowi. Musimy zatem racjonalnie wydawać środki, zarówno na „klasyczną” obronę, jak i na inne jej elementy i tu wymieniłbym trzy najważniejsze – kontrwywiad (i wywiad) na kierunku wschodnim, cyberobronę przed wszelkimi formami agresji w cyberprzestrzeni oraz system przeciwterrorystyczny i przeciwdywersyjny. Pobieżna obserwacja wyraźnie pokazuje, że w każdym z tych obszarów jest jeszcze bardzo wiele do zrobienia, co niestety oznacza także konieczność rozsądnych inwestycji. Zatem nie tylko wojsko musi zostać zmodernizowane i doinwestowane, ale też inne instytucje zapewniające bezpieczeństwo państwa polskiego, w tym służby specjalne oraz policja.

Ryszard M. Machnikowski
Dr hab. socjologii, profesor Uniwersytetu Łódzkiego na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych, Dyrektor Instytutu Międzynarodowych Studiów Kulturowych WSMiP Uniwersytetu Łódzkiego. Ekspert Zagraniczny francuskiej  Wysokiej Rady Badań i Edukacji Strategicznych (CSFRS), specjalista ds. terroryzmu i przemocy politycznej oraz relacji transatlantyckich.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

.