niedziela, 18 sierpnia 2013

Czego boją się Google i Facebook, czyli o co chodzi z PRISM?

Mamy aferę na skalę przecieków WikiLeaks, a być może nawet coś większego. Światło dzienne ujrzał tajemniczy PRISM, który podobno pozwala amerykańskiej agencji NSA w internecie znaleźć haka na każdego.

W sieci wybuchła prawdziwa bomba. Brytyjski "The Guardian" i amerykański "The Washington Post" niemal jednocześnie opublikowały swoje raporty na temat programu PRISM.

Chodzi o sekretną inicjatywę NSA (Agencja Bezpieczeństwa Narodowego), która służy podobno do czegoś, co można chyba nazwać totalną inwigilacją internetu i internautów. Ujawnione szczegóły PRISM są nieco przerażające. Według aktualnie dostępnych informacji, NSA ma swobodny dostęp do serwerów największych graczy na rynku internetowym. Wśród wymienionych koncernów są: AOL, Apple, Dropbox, Google, Facebook, Microsoft, PalTalk i Yahoo. Idąc dalej tym tropem, NSA grzebie podobno również w bazach danych Skype (należy do Microsoftu), oraz YouTube (serwis należy do Google).

Amerykański wywiad może więc podsłuchiwać lwią część ruchu w globalnej sieci, ponieważ dane te w mniejszym lub większym stopniu przepływają przez centra danych należące do gigantów internetu. W efekcie NSA może nas inwigilować dowoli. Ma dostęp do maili, rozmów przez komunikatory (tekst, audio i wideo), danych trzymanych przez w chmurze (nasze prywatne zdjęcia), oraz kompletnych profili użytkowników.
Mówiąc delikatnie, NSA teoretycznie wie o nas wszystko. Nie chodzi o to, że amerykańskie służby mają "teczkę" na każdego internautę. Po prostu w razie gdyby pojawiła się nagląca potrzeba sprawdzenia kim jest Jan Kowalski, co lubi, co robi i czym się zajmuje - wystarczy sięgnąć tu i ówdzie. Odpowiednie dane można w każdej chwili wycisnąć z komercyjnych baz danych, które na co dzień służą do tworzenia naszych profili konsumenckich.

Wniosek jest prosty. Jeśli amerykańskie firmy internetowe wiedzą o nas wszystko, dokładnie tyle samo wie lub może wiedzieć amerykański wywiad. PRISM według rewelacji "The Guardian" i "The Washington Post" jest po prostu kanałem pozwalającym NSA mieć oko na wszystko co się dzieje w sieci. Projekt podobno nie jest nową inicjatywą i wystartował w roku 2007.

Jak zdradzają dokumenty, najpierw NSA udało się skłonić do kooperacji Microsoft. Rok później "podłączono" Yahoo, a w 2009 roku piątkę z amerykańskim wywiadem przybiło Google. Najkrótszy staż w projekcie ma rzekomo Apple - współpracuje z NSA od jesieni 2012.

Internetowa bomba i zamieszenia wokół PRISM bardzo szybko spowodowały reakcję wśród koncernów. Współpracy z NSA i udziału w PRISM wyparły się już Apple, Dropbox, Google, Microsoft i Yahoo. Giganci bronią się w zasadzie w identyczny sposób, twierdząc że nie udostępniają żadnym rządowym agencjom danych o użytkownikach, ani nigdy nie słyszeli o PRISM.

001.jpg
Wstępniak do prezentacji na temat PRISM, który wyjaśnia jak duża część internetowej komunikacji przepływa przez USA i może być monitorowana przez NSA
 
Jest jednak drobny problem, który przecieków na temat PRISM nie pozwala wrzucić po prostu do sedesu i spłukać do ścieku jak innych teorii spiskowych. Oświadczenie prasowe odnoszące się do ujawnionych przez media rewelacji wydał gen. James R. Clapper, pełniący funkcję DNI (Director of National Intelligence). W gabinecie Prezydenta Obamy jest on osobą odpowiedzialną za nadzór nad całym programem wywiadowczym Stanów Zjednoczonych (National Intelligence Program). Mamy więc publiczne oświadczenie urzędnika państwowego na bardzo wysokim stanowisku rzucone na stertę dementi rzeczników prasowych. Nietrudno zgadnąć czyje słowo będzie tu na wierzchu.

002.jpg
Fragment prezentacji odnoszący się do koncernów które rzekomo udostępniają NSA dane o użytkownikach swoich usług.
 
Clapper postanowił zniwelować nieco negatywny efekt rewelacji "The Guardian" i "The Washingon Post", wskazując kluczowe nieścisłości w obu publikacjach. Nie padło więc oczekiwane zaprzeczenie w kwestii tego co robi a czego nie robi NSA. Tym samym człowiek odpowiedzialny z koordynację działań amerykańskiego wywiadu nie zaprzeczył istnieniu programu PRISM. Clapper skupił się natomiast na minimalizacji efektu przecieków, wskazując że materiały zostały w mediach zaprezentowane bez odpowiedniego kontekstu.

003.jpg
Chronologia PRISM w lini czasowej 2007-2012

Program wywiadowczy do którego odnosi się James R. Clapper w swoim oświadczeniu nie służy szeroko pojętej inwigilacji internautów, a celom wyższym - ochronie Stanów Zjednoczonych przez zagrożeniem terrorystycznym. Dane są zbierane zgodnie z prawem (według wytycznych i w granicach FISA - Foreign Intelligence Surveillance Act), a analiza komunikacji skupia się jedynie na tzw. metadanych. Nikt więc nikogo bezpośrednio nie podsłuchuje ani nie nagrywa żadnych rozmów. Clapper dodał również, że obiektem działań wywiadowczych mogą być jedynie osoby nie będące obywatelami USA. Ten akurat fragment oświadczenia raczej zagranicznych mediów nie uspokoi. W końcu internet nie kończy się za granicami Stanów Zjednoczonych, a przez serwery należące do amerykańskich firm przepływają dane z całego świata.
 
Co to oznacza? Mniej więcej tyle, że internauci z Polski mogą być inwigilowani zgodnie z amerykańskim prawem. Na pytanie czy są inwigilowani i czy amerykańskie koncerny dobrowolnie lub pod przymusem udostępniają NSA informacje trudno dziś odpowiedzieć. Mamy bez wątpienia dopiero początek afery wokół PRISM, więc cała sprawa na pewno będzie miała ciąg dalszy.

Internetowe koncerny zamieszane w PRISM stanowczo zaprzeczają doniesieniom, uczestnictwa w programie. ”Udostępniamy rządowi dane tylko zgodnie z literą prawa, a każde takie żądanie jest wnikliwie analizowane” pisze w oświadczeniu Google.

Rzecznik prasowy Google Polska Piotr Zalewski podkreśla również, że firma publikuje tzw. Raport Transparentności, informujący o żądaniach o informacje i dostęp do danych użytkowników przez rządy państw. - Wszystkie przypadki rozpatrywane są indywidualnie, a Google zaprzecza tworzenia “tylnych drzwi” do swoich serwerów – mówi Zalewski.

Tyle tylko, że raporty transparentności publikowane przez także przez Microsoft i Twitter nie uwzględniają wniosków od służb specjalnych. Google, Facebook, Twitter i Microsoft wystąpiły jednak w tym tygodniu do władz USA o ujawnienie korespondencji na temat programu PRISM, która pozwoli sporządzić raport świadczący o tym, jak w rzeczywistości firmy współpracowały z rządem. 


Wydaje się, że zmusza ich do tego jednak nie tyle dbałość o prywatność swoich użytkowników – ta dawno została już wykorzystana jako podstawowy mechanizm reklamy ery internetowej – ale dbałość o własne interesy. Spadek zaufania internautów, będzie miał przełożenie na zyski z reklam.
Internauci zauważyli bowiem, że kliknięcie „zatwierdzam” przy licencjach Google, czy Facebooka nie jest jedynie internetową niedogodnością, ale niesie za sobą realne konsekwencje. W końcu jak mówi Piotr Zalewski w każdym momencie możemy jednak powiedzieć Google'owi 'nie' dla zbierania naszych personalnych danych w celach reklamy. Właśnie tego obawiają się internetowi giganci.

źródła:

Mówienie prawdy w epoce zakłamania jest rewolucyjnym czynem

0 komentarze:

Prześlij komentarz

.