2014-07-26 09:45
Każdy zestrzelony ukraiński samolot, każdy zabity ukraiński żołnierz to pogłębianie przepaści dzielącej Kijów od Moskwy. Przepaści wcale nieoczywistej jeszcze parę miesięcy temu i nieoczywistej – uwaga! – nawet także dla władz ukraińskich.
Przecież dopiero w środę rząd w Kijowie zapowiedział sankcje wobec rosyjskich firm. Szereg mniej zorientowanych osób zdziwiło się, że zapowiedź ta następuje dopiero kilka miesięcy po agresji rosyjskiej na Krym i faktycznym, choćby czasowym, anektowaniu całego połacia Ukrainy Wschodniej. Zresztą Moskwa też nie chciała zrywać gospodarczej, a więc politycznej pępowiny łączącej ją, mimo trwających walk, z Ukrainą. W ostatnim czasie Kreml niespodziewanie przestał dyskryminować firmy funkcjonujące na jej terenie, a należące do „króla czekolady” i oligarchy, a obecnie prezydenta Petro Poroszenki. Wcześniej były one szykanowane, ale też przecież nie zamykane...
Skądinąd od samego przejęcia władzy przez „obóz Majdanu” ekipa Jaceniuka bardzo uważała, aby za bardzo nie drażnić Rosji. To było przyczyną braku nominacji na ministra spraw zagranicznych dla bardzo doświadczonego byłego szefa MSZ Ukrainy Borysa Tarasiuka. Mimo że przez cztery lata po Pomarańczowej Rewolucji kierował on już tym resortem, nie został mianowany, aby „nie drażnić Rosji” – jak mi w Wierchownej Radzie (jednoizbowy parlament w Kijowie) szczerze tłumaczył jeden z deputowanych „Batkiwszczyny” czyli głównej rządzącej partii. Zamiast niego nominację otrzymał bardziej strawialny dla Rosji Andriej Deszczyca. W końcu i tak zastąpił go Pawło Klimkin, mówiący dziś rzeczy, które w oczywisty sposób, wyrywając z kontekstu, można uznać za rusofobiczne. A ów rzekomo bardziej pokojowo wobec Kremla nastawiony Deszczyca został zdymisjonowany po ostrej w formie, jak na dyplomatę, wypowiedzi o Putinie...
Koniec złudzeń Kijowa
Ukraina pozbyła się zatem także chyba złudzeń, że z Rosją można się, przynajmniej teraz, dogadać. Skądinąd to pierwotne przeświadczenie brało się z wcześniejszej rosyjskiej taktyki wobec Kijowa po wygranej niewątpliwie antyrosyjskiej Pomarańczowej Rewolucji. Wówczas to, o ile ówczesny prezydent Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew starał się utrzymywać poprawne relacje z prezydentem Wiktorem Juszczenką, o tyle ówczesny premier FR Władimir Putin konsekwentnie grał na podziały w obozie „pomarańczowych” i – skutecznie skądinąd – stawiał na premier Julię Tymoszenko. Doprowadził do sytuacji, podczas której na wspólnej konferencji prasowej w Moskwie premierów Rosji i Ukrainy drwił z Juszczenki, nazywał go „złodziejem” przy milczeniu „pięknej Julii”. Zapewne i taki plan miała też Moskwa teraz: rosyjski kij przeplatany był też kremlowską marchewką wobec ukraińskich elit (oligarchów), do których Moskwa mrugała okiem, sugerując że: „walki walkami, a dogadać się trzeba” – tak, jak kiedyś premierzy Putin i Tymoszenko. Jednak teraz nie jest to – przynajmniej przez zapewne dłuższy czas – możliwe. I dlatego twierdzę, że każdy strącony samolot ukraińskich sił powietrznych i każda trumna spowita niebiesko-żółtym sztandarem oddala (trwale?) Kijów od Moskwy i przybliża go do Zachodu, a więc Warszawy. O tym zbliżeniu do Polski nie mówię z racji tylko geograficznych, ale też z faktu, że w badaniach sympatii Ukraińców do poszczególnych narodów Polacy są na drugim miejscu w świecie (po Amerykanach), a pierwszym w Europie. Dzieje się to w tym czasie, gdy na ukraińskich bazarach można z łatwością kupić wycieraczki przed drzwi ozdobione wizerunkiem Putina...
Piszę te słowa tuż po powrocie z Brukseli, gdzie uczestniczyłem w dwóch istotnych wydarzeniach dotyczących polityki Unii Europejskiej wobec Ukrainy i Rosji. Pierwsze to nadzwyczajne posiedzenie Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego zwołane przez jej niemieckiego przewodniczącego Elmara Broka (CDU w Niemczech, Europejska Partia Ludowa w PE). Tak antyrosyjskich wypowiedzi, jak na tym posiedzeniu, nie słyszałem w PE od niemal dziesięciu lat, czyli od czasów Pomarańczowej Rewolucji, wtedy ta sama Komisja (AFET) wymusiła na Javierze Solanie, byłym sekretarzu generalnym NATO, a ówcześnie odpowiedzialnym za politykę zewnętrzną i bezpieczeństwo UE, zmianę stanowiska z prorosyjskiego na wyraźne poparcie dla obozu Juszczenki (czas słynnych sfałszowanych wyborów). Dziś nie tylko Anna Fotyga, ale także milczący dotąd Holendrzy, Belgowie, a nawet Niemcy ostro atakowali władze w Moskwie. Zwołując to posiedzenie Brok – partyjny współtowarzysz Angeli Merkel wiedział, jak to się skończy. A mimo to je zwołał.
Europejska opinia publiczna przeciw Moskwie
Jednak jeszcze ważniejsze spotkanie miało miejsce w Brukseli z moim udziałem tego samego dnia popołudniu. Uczestniczyłem w spotkaniu, nomen omen, ministrów spraw zagranicznych krajów członkowskich Unii Europejskiej z udziałem pierwszej wiceprzewodniczącej Komisji Europejskiej baronessy Catherine Ashton, czeskiego komisarza do spraw rozszerzenia Stefana Fuele oraz szefów MSZ w krajach Partnerstwa Wschodniego – Ukrainy, Białorusi (!) Mołdowy oraz państwa Kaukazu Południowego: Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu. To kilkugodzinne posiedzenie odbywało się oczywiście w cieniu tragedii nad Donieckiem, ale też w kontekście podpisanego, ewidentnie wbrew interesom Kremla, porozumienia stowarzyszeniowego pomiędzy UE a Kijowem, Kiszyniowem i Tbilisi. Ministerialne tony wyraźnie zaostrzyły się. Nawet przedstawiciele tych krajów, jak Holandia (dotychczas największy, obok Niemiec i Włoch, zwolennik „niedrażnienia” Moskwy) miażdżąco skrytykowały Putina. Oczywiście, można zastanawiać się na ile jest to zmiana trwała? Rzecz w tym, że owe zmieniające się na „Kremlosceptyczne” nastawienie polityków nie wynika wcale z tego, że nagle spadło im bielmo z oczu czy też nastąpiło u nich „moralne wzmożenie”. To efekt, uwaga, presji mediów oraz opinii publicznej, która w Holandii, Wielkiej Brytanii, Danii czy innych krajach, z których pochodziły ofiary malezyjskiego samolotu - powiedziała: „dość”. W krajach demokratycznych politycy są, na szczęście, zakładnikami swoich wyborców – podatników. Być może prywatnie taki czy inny minister dalej boi się Moskwy czy też nie chce mu się zagłębiać w księgę imperialnych podbojów Kremla, do których dziś przecież pułkownik Władimir Władimirowicz Putin dopisuje kolejne rozdziały. Ale jeśli nawet holenderski czy brytyjski polityk dalej prywatnie boi się rosyjskiego niedźwiedzia, to musi iść za głosem radykalizujących się obywateli własnego kraju, którzy jakoś nie chcą zapomnieć pluszowych dziecinnych zabawek rozrzuconych na miejscu katastrofy samolotu lecącego z Amsterdamu do Kuala Lumpur.
I to właśnie jest największa nadzieja samych Ukraińców, ale także ich sąsiadów – nie tylko polskich, choć Rzeczpospolita jest największym spośród krajów UE i NATO sąsiadem Kijowa: opinia publiczna, która ma dość Putina i rosyjskiej buty. Teraz wyraźnie słabnąca ekonomicznie Moskwa, ten gospodarczy kolos na glinianych nogach wyda, odbierając swoim obywatelom od ust, kolejne miliardy na prorosyjską (co czasem znaczy eurosceptyczną!) propagandę, aby zneutralizować Zachód. Być może po części skutecznie. Jednak koszty tej propagandy będą, jak koszty w wyścigu zbrojeń w latach 70. i 80. XX wieku, coraz droższe i droższe.
Zapewne obserwujemy moment, w którym watażka z Kremla znalazł się, niespodziewanie dla siebie i swojego kraju, na politycznej równi pochyłej. Trzeba mu tylko pomóc zjeżdżać po niej szybciej niż oczekiwałby w najczarniejszych snach.
Przecież dopiero w środę rząd w Kijowie zapowiedział sankcje wobec rosyjskich firm. Szereg mniej zorientowanych osób zdziwiło się, że zapowiedź ta następuje dopiero kilka miesięcy po agresji rosyjskiej na Krym i faktycznym, choćby czasowym, anektowaniu całego połacia Ukrainy Wschodniej. Zresztą Moskwa też nie chciała zrywać gospodarczej, a więc politycznej pępowiny łączącej ją, mimo trwających walk, z Ukrainą. W ostatnim czasie Kreml niespodziewanie przestał dyskryminować firmy funkcjonujące na jej terenie, a należące do „króla czekolady” i oligarchy, a obecnie prezydenta Petro Poroszenki. Wcześniej były one szykanowane, ale też przecież nie zamykane...
Skądinąd od samego przejęcia władzy przez „obóz Majdanu” ekipa Jaceniuka bardzo uważała, aby za bardzo nie drażnić Rosji. To było przyczyną braku nominacji na ministra spraw zagranicznych dla bardzo doświadczonego byłego szefa MSZ Ukrainy Borysa Tarasiuka. Mimo że przez cztery lata po Pomarańczowej Rewolucji kierował on już tym resortem, nie został mianowany, aby „nie drażnić Rosji” – jak mi w Wierchownej Radzie (jednoizbowy parlament w Kijowie) szczerze tłumaczył jeden z deputowanych „Batkiwszczyny” czyli głównej rządzącej partii. Zamiast niego nominację otrzymał bardziej strawialny dla Rosji Andriej Deszczyca. W końcu i tak zastąpił go Pawło Klimkin, mówiący dziś rzeczy, które w oczywisty sposób, wyrywając z kontekstu, można uznać za rusofobiczne. A ów rzekomo bardziej pokojowo wobec Kremla nastawiony Deszczyca został zdymisjonowany po ostrej w formie, jak na dyplomatę, wypowiedzi o Putinie...
Koniec złudzeń Kijowa
Ukraina pozbyła się zatem także chyba złudzeń, że z Rosją można się, przynajmniej teraz, dogadać. Skądinąd to pierwotne przeświadczenie brało się z wcześniejszej rosyjskiej taktyki wobec Kijowa po wygranej niewątpliwie antyrosyjskiej Pomarańczowej Rewolucji. Wówczas to, o ile ówczesny prezydent Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew starał się utrzymywać poprawne relacje z prezydentem Wiktorem Juszczenką, o tyle ówczesny premier FR Władimir Putin konsekwentnie grał na podziały w obozie „pomarańczowych” i – skutecznie skądinąd – stawiał na premier Julię Tymoszenko. Doprowadził do sytuacji, podczas której na wspólnej konferencji prasowej w Moskwie premierów Rosji i Ukrainy drwił z Juszczenki, nazywał go „złodziejem” przy milczeniu „pięknej Julii”. Zapewne i taki plan miała też Moskwa teraz: rosyjski kij przeplatany był też kremlowską marchewką wobec ukraińskich elit (oligarchów), do których Moskwa mrugała okiem, sugerując że: „walki walkami, a dogadać się trzeba” – tak, jak kiedyś premierzy Putin i Tymoszenko. Jednak teraz nie jest to – przynajmniej przez zapewne dłuższy czas – możliwe. I dlatego twierdzę, że każdy strącony samolot ukraińskich sił powietrznych i każda trumna spowita niebiesko-żółtym sztandarem oddala (trwale?) Kijów od Moskwy i przybliża go do Zachodu, a więc Warszawy. O tym zbliżeniu do Polski nie mówię z racji tylko geograficznych, ale też z faktu, że w badaniach sympatii Ukraińców do poszczególnych narodów Polacy są na drugim miejscu w świecie (po Amerykanach), a pierwszym w Europie. Dzieje się to w tym czasie, gdy na ukraińskich bazarach można z łatwością kupić wycieraczki przed drzwi ozdobione wizerunkiem Putina...
Piszę te słowa tuż po powrocie z Brukseli, gdzie uczestniczyłem w dwóch istotnych wydarzeniach dotyczących polityki Unii Europejskiej wobec Ukrainy i Rosji. Pierwsze to nadzwyczajne posiedzenie Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego zwołane przez jej niemieckiego przewodniczącego Elmara Broka (CDU w Niemczech, Europejska Partia Ludowa w PE). Tak antyrosyjskich wypowiedzi, jak na tym posiedzeniu, nie słyszałem w PE od niemal dziesięciu lat, czyli od czasów Pomarańczowej Rewolucji, wtedy ta sama Komisja (AFET) wymusiła na Javierze Solanie, byłym sekretarzu generalnym NATO, a ówcześnie odpowiedzialnym za politykę zewnętrzną i bezpieczeństwo UE, zmianę stanowiska z prorosyjskiego na wyraźne poparcie dla obozu Juszczenki (czas słynnych sfałszowanych wyborów). Dziś nie tylko Anna Fotyga, ale także milczący dotąd Holendrzy, Belgowie, a nawet Niemcy ostro atakowali władze w Moskwie. Zwołując to posiedzenie Brok – partyjny współtowarzysz Angeli Merkel wiedział, jak to się skończy. A mimo to je zwołał.
Europejska opinia publiczna przeciw Moskwie
Jednak jeszcze ważniejsze spotkanie miało miejsce w Brukseli z moim udziałem tego samego dnia popołudniu. Uczestniczyłem w spotkaniu, nomen omen, ministrów spraw zagranicznych krajów członkowskich Unii Europejskiej z udziałem pierwszej wiceprzewodniczącej Komisji Europejskiej baronessy Catherine Ashton, czeskiego komisarza do spraw rozszerzenia Stefana Fuele oraz szefów MSZ w krajach Partnerstwa Wschodniego – Ukrainy, Białorusi (!) Mołdowy oraz państwa Kaukazu Południowego: Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu. To kilkugodzinne posiedzenie odbywało się oczywiście w cieniu tragedii nad Donieckiem, ale też w kontekście podpisanego, ewidentnie wbrew interesom Kremla, porozumienia stowarzyszeniowego pomiędzy UE a Kijowem, Kiszyniowem i Tbilisi. Ministerialne tony wyraźnie zaostrzyły się. Nawet przedstawiciele tych krajów, jak Holandia (dotychczas największy, obok Niemiec i Włoch, zwolennik „niedrażnienia” Moskwy) miażdżąco skrytykowały Putina. Oczywiście, można zastanawiać się na ile jest to zmiana trwała? Rzecz w tym, że owe zmieniające się na „Kremlosceptyczne” nastawienie polityków nie wynika wcale z tego, że nagle spadło im bielmo z oczu czy też nastąpiło u nich „moralne wzmożenie”. To efekt, uwaga, presji mediów oraz opinii publicznej, która w Holandii, Wielkiej Brytanii, Danii czy innych krajach, z których pochodziły ofiary malezyjskiego samolotu - powiedziała: „dość”. W krajach demokratycznych politycy są, na szczęście, zakładnikami swoich wyborców – podatników. Być może prywatnie taki czy inny minister dalej boi się Moskwy czy też nie chce mu się zagłębiać w księgę imperialnych podbojów Kremla, do których dziś przecież pułkownik Władimir Władimirowicz Putin dopisuje kolejne rozdziały. Ale jeśli nawet holenderski czy brytyjski polityk dalej prywatnie boi się rosyjskiego niedźwiedzia, to musi iść za głosem radykalizujących się obywateli własnego kraju, którzy jakoś nie chcą zapomnieć pluszowych dziecinnych zabawek rozrzuconych na miejscu katastrofy samolotu lecącego z Amsterdamu do Kuala Lumpur.
I to właśnie jest największa nadzieja samych Ukraińców, ale także ich sąsiadów – nie tylko polskich, choć Rzeczpospolita jest największym spośród krajów UE i NATO sąsiadem Kijowa: opinia publiczna, która ma dość Putina i rosyjskiej buty. Teraz wyraźnie słabnąca ekonomicznie Moskwa, ten gospodarczy kolos na glinianych nogach wyda, odbierając swoim obywatelom od ust, kolejne miliardy na prorosyjską (co czasem znaczy eurosceptyczną!) propagandę, aby zneutralizować Zachód. Być może po części skutecznie. Jednak koszty tej propagandy będą, jak koszty w wyścigu zbrojeń w latach 70. i 80. XX wieku, coraz droższe i droższe.
Zapewne obserwujemy moment, w którym watażka z Kremla znalazł się, niespodziewanie dla siebie i swojego kraju, na politycznej równi pochyłej. Trzeba mu tylko pomóc zjeżdżać po niej szybciej niż oczekiwałby w najczarniejszych snach.
Ryszard Czarnecki
*artykuł ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" (25.07.2014)
0 komentarze:
Prześlij komentarz