wtorek, 22 lipca 2014

Metro 2033 w 2014-m roku, czyli prawo silniejszego

Rozpoczynając czytanie książki Dmitra Glukhovskiego pod tytułem : „Metro 2033” o życiu ludzi w moskiewskim metrze po atomowej apokalipsie, żyłem w świecie,  w którym wyobrażenie sobie, że takie coś w ogóle jest możliwe „dzisiaj” było tak trudne, iż nawet utrudniało (w jakimś stopniu) poczucie tej powieści klimatu.
Po zestrzeleniu pasażerskiego samolotu Malezyjskich linii lotniczych nad Ukrainą i śmierci tych co byli na jego pokładzie, przez parę minut znalazłem się w rzeczywistości, która bardzo urealniała możliwość tego, by w wyniku pewnych okoliczności pojawiła się w głowach wielkich tego świata, konieczność użycia tej broni, której objawienie się już raz zmieniło diametralnie  świat. Tylko na chwilę, bo to by oznaczało również pogorszenie jakości ich życia.
1 września 1983 roku ZSRR zestrzelił Południowo Koreański samolot pasażerski. Zginęło 269 ludzi.
Ronald Reagan potępił to zdarzenie, użył określeń: „masakrą”, „aktem barbarzyństwa” i „zbrodnią przeciwko ludzkości”.
Chyba zawsze niepotrzebna śmierć  tylu niewinnych ludzi szczególnie dzieci, tutaj w okolicznościach wojny Rosyjsko – Ukraińskiej musi prowadzić wielu do emocji skrajnych i potępienia tych, którzy są jej winnymi.
Zgodnie z tym co nam przekazują media, winnymi tej tragedii są separatyści pro-rosyjscy, którzy używając systemu rakietowego zestrzelili  samolot pasażerski. Tym samym osobiście winnym tragedii jest Putin, który podobno jest pomysłodawcą tej „nowej” wojny, której nie ma na wschodzie Ukrainy. Gdyby nie chęć Rosji by rozerwać Ukrainę, chęć zdobycia części jej terytorium ta sytuacja by najprawdopodobniej nie zaistniała.
Tutaj na zachodzie Putin przegrał niezależnie od tego czy tej zbrodni Rosjanie dokonali bezpośrednio czy pośrednio.
Po rozpadzie ZSRR, zniknęło mocarstwo w świecie realnym. Jak się nieraz okazało ono istnieje dalej w głowach urzędników Kremla.
Wirtualność tego bytu, bądź niemożność jego odtworzenia pokazała nam najnowsza historia. Rosja nie była w stanie zatrzymać Ukrainy w swojej strefie wpływów, utworzyć razem z nią unii handlowej mogącej sprostać tym wielkim: UE czy USA. To ona stała się największym przegranym Majdanu, to USA też UE nie zyskały nowego, małej wagi ale z wielkim potencjałem konkurenta.
Rosja Putina postanowiła walczyć do końca. Jeżeli już nie o to, by być znaczącym, równej wagi z tymi największymi graczem na arenie międzynarodowej, to chociażby o to, by jej obywatele dalej uważali prezydenta Rosji jako tego jedynego możliwego na właściwym miejscu.
Swoisty anszlus Krymu stał się faktem dokonanym. Na wschodzie Ukrainy wybuchły niepokoje, te przerodziły się w wojnę o oderwanie i przyłączenie do „Matuszki” tej części naszego wschodniego sąsiada. Póki co próby te są nieudolne pomimo zaangażowania się armii Rosyjskiej o wiele silniejszej od tej Ukraińskiej, która być może wspierana jest przez amerykańskich „doradców”. Z tego co wiem regularna armia ukraińska co najmniej na początku tej wojny odmawiała chęci wzięcia w niej udziału. Na wschód ruszyli ukraińscy ochotnicy.
To zestrzelenie samolotu pasażerskiego, może być nie tylko końcem marzeń Putina o wschodzie Ukrainy. To może być również jego koniec w oczach Rosjan, którzy do tej pory (według znanych mi sondaży) popierali go znaczącą większością, w większości uważali, że realizuje on plany właściwe, zgodne z interesem Rosji ale jednocześnie sprzeciwiali się wojnie. Prawdopodobnie także dlatego zaangażowanie rosyjskiej armii po stronie „separatystów” było „ciche”. Ta taktyka sprawdzała się również na salonach europejskiej polityki.
Wydaje się, że teraz jednak świat się zmienił. Rosjanie pomimo putinowskiej propagandy mają dostęp do informacji pochodzącej ze świata zewnętrznego. Podróżują po świecie, mają tam znajomych, nie jest to kraj za żelazną kurtyną gdzie jedynie właściwie objawiona prawda mogła być dla obywateli dostępna.
Tu na zachodzie Putin to zbrodniarz. Dzieciobójca. Pomimo wieloletnich starań, kupowania Niemieckich (pewnie nie tylko) polityków, przetwarzania i kreowaniu informacji w mediach nie tylko też niemieckich, dzisiaj marka „Rosja” jest tyle warta, że najprawdopodobniej już niewiele brakuje, żeby rosyjska firma chcąca kupić zapalniczkę w Londyńskim kiosku musiała dokonać 100% zadatku tydzień przed jej zakupem. To jest żart ale z pewnością możliwość lukratywnych, strategicznych  zakupów jakie dokonywała Rosja w Niemczech chyba została utracona na wiele lat. Już tak łatwo nie będzie.
Tu na dole mamy bardzo mało informacji, z których możemy próbować sklecić rzeczywistość panującą w tym wielkim świecie. Mimo to spróbuję pójść dalej.
Ten stan rzeczy może spowodować reakcję największych Rosjan i to niekoniecznie znanych wszystkim oligarchów. Wydaje się, że  wszelka gra jaką prowadził ten kraj, jeżeli będzie miała być kontynuowana to jej twarz musi być zupełnie inna.
Musi być taka w jaką kiedyś wierzył zachód patrząc na Putina.  To może ułatwić zakończenie wojny Rosyjsko – Ukraińskiej.
Jak będzie? Mam nadzieję, że nie będą już ginąć ludzie. Ta nadzieja z pewnością odciska się na moich przemyśleniach. Tu na ulicy wśród ludu miast i wsi, plaża, nienawiść do oprawców miesza się z nadzieją na koniec rozlewu krwi.
Tu na ulicy niestety wiele też wskazuje na to, że w dzisiejszym świecie więcej warte są lukratywne kontrakty, pieniądze na kontach przekupionych polityków od życia niewinnych ludzi. Po co Niemcy, Francuzi mają cokolwiek w tej sprawie zrobić, skoro handel z Rosją jest tak opłacalny? W końcu tych paru obywateli UE więcej czy mniej nie stanowi istotnej różnicy. Zawsze można uznać, że nie wiadomo kto to zrobił, poza tym,  w końcu tam jest wojna, której nie ma.
____________________________________
PRAWO SILNIEJSZEGO
 Sufit był tak mocno zakopcony, że po pokrywającym go kiedyś białym tynku nie zostało ani śladu. Artem patrzył na niego tępym wzrokiem, nie rozumiejąc, gdzie się znajduje.
– Obudziłeś się? – usłyszał znajomy głos i zmusił rozsypaną układankę myśli i wydarzeń, by ułożyła się w obraz wczorajszego (czy rzeczywiście?) dnia. Wszystko to zdawało się teraz nierealne. Nieprzezroczysta jak mgła ściana snu oddzielała rzeczywistość od wspomnień.
Wystarczy zasnąć i się obudzić, by wyrazistość przeżyć gwałtownie przygasła, i we wspomnieniach trudno już odróżnić marzenia od autentycznych wydarzeń, które stają się równie wyblakłe jak sny, jak myśli o przyszłości czy możliwej przeszłości.
– Dobry wieczór – przywitał Artema ten, który go znalazł. Siedział po drugiej stronie ogniska, Artem widział swojego przewodnika poprzez płomienie i przez to jego twarz przybrała wygląd tajemniczy a nawet mistyczny. – Teraz chyba możemy przedstawić się sobie nawzajem. Posiadam zwyczajne imię, podobne do tych, które otaczają cię w tym życiu. Jest ono zbyt długie i niczego o mnie nie mówi. Ale jestem ostatnim wcieleniem Czyngis-chana, i dlatego możesz mi mówić Chan. Tak jest krócej.
– Czyngis-chana? – Artem spojrzał nieufnie na swego rozmówcę, najbardziej jakoś zdziwiony tym, że ten przedstawił się właśnie jako ostatnie wcielenie, chociaż sam w ogóle nie wierzył w reinkarnację.
– Przyjacielu mój! – urażonym tonem zaoponował Chan. – Nie warto z tak jawną podejrzliwością badać wykroju moich oczu i sposobu zachowania. Od tamtych czasów żyłem w wielu innych, bardziej przyzwoitych wcieleniach. Ale Czyngis-chan wciąż pozostaje najbardziej znaczącym etapem na mojej drodze, chociaż akurat z tamtego życia, przyznaję z najgłębszym żalem, nie pamiętam absolutnie nic.
– A dlaczego Chan, a nie Czyngis? – nie poddawał się Artem. – Chan to przecież nawet nie nazwisko, a rodzaj stanowiska, jeśli dobrze pamiętam.
– Wywołuje niepotrzebne skojarzenia, nie mówiąc już o Ajtmatowie – niechętnie i niezrozumiale wyjaśnił jego rozmówca. – A poza tym nie uważam za swój obowiązek informować byle kogo o genezie mojego imienia. A jak ty się nazywasz?
– Ja jestem Artem, i nie wiem kim byłem w poprzednim życiu. Może kiedyś moje imię też było głośniejsze – powiedział Artem.
– Bardzo mi miło – rzekł Chan, najwyraźniej w pełni usatysfakcjonowany i tym. – Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszył w moim skromnym posiłku – dodał, wieszając nad ogniskiem poobijany żelazny czajnik, podobny do tego, który był na WOGN-ie
na północnym posterunku.
Artem podniósł się energicznie, wsadził rękę do swojego plecaka i wyciągnął stamtąd kawał kiełbasy, który wziął na drogę jeszcze na WOGN-ie.
Składanym nożykiem ukroił kilka kawałków i rozłożył je na czystej ściereczce, którą także miał w plecaku.
– Proszę – podsunął kiełbasę nowemu znajomemu – do herbaty.
Herbata Chana była taka sama jak w domu, na WOGN-ie, Artem od razu ją poznał. Pociągając napój z metalowego emaliowanego kubka, w milczeniu przypominał sobie wydarzenia minionego dnia. Gospodarz najwidoczniej też myślał o jakichś swoich sprawach i na razie go nie niepokoił.
Obłęd, wypływający na świat z pękniętych rur, działał na każdego inaczej. I kiedy Artem odczuwał go po prostu jako hałas, który go ogłuszał, nie dawał się skupić, zabijał myśli, lecz oszczędzał sam umysł, to Burbon zwyczajnie nie wytrzymał tak potężnego ataku i zginął. Tego, że ów szum potrafi zabijać, Artem się nie spodziewał, inaczej nie zgodziłby się wkroczyć w czarny tunel między Prospektem Mira a Suchariewską.
Tym razem szum zakradł się niezauważalnie, z początku przytępiając zmysły. Artem był teraz przekonany, że wszystkie zwykłe dźwięki były przez niego zagłuszone, zaś jego samego nie dało się usłyszeć, choć tylko do czasu, potem blokował bieg myśli, tak że te zamarzały, zamierały i pokrywały się szronem bezsilności, aż w końcu zadał ostatnie druzgoczące uderzenie.
Ale jak on mógł nie zauważyć od razu, że Burbon nagle zaczął mówić językiem, który nie przyszedłby mu do głowy, nawet gdyby naczytał się apokaliptycznych proroctw? Wchodził w to z Burbonem coraz głębiej, jak zaczarowany, i spadło na nich jakieś straszne zamroczenie, lecz bez poczucia zagrożenia, i sam Artem myślał o jakichś bzdurach, o tym, że nie wolno milczeć, że trzeba mówić, zaś żeby spróbować sobie uświadomić, co się z nimi dzieje, jakoś nie przychodziło do głowy, coś przeszkadzało…
Miał ochotę wszystkie te wydarzenia wyrzucić ze świadomości, zapomnieć, było to niedostępne rozumowi, w końcu przez wszystkie lata przeżyte na WOGN-ie o podobnych rzeczach miał okazję tylko słuchać, i łatwiej było wierzyć, że nic takiego nie może się zdarzyć na tym świecie, że po prostu nie ma w nim na to miejsca. Artem potrząsnął głową i znów rozejrzał się dookoła.
Wokół panował ten sam duszny półmrok. Artemowi przyszło do głowy, że tu nigdy nie bywa jasno, może się tylko zrobić ciemniej, kiedy skończy się zapas chrustu na ogniska, który przyniosły tu jakieś karawany. Zegar nad wejściem do tuneli zgasł już dawno temu, na tej stacji nie było władzy, nie było komu troszczyć się o nich, i Artem zastanowił się, dlaczego Chan powiedział mu „dobry wieczór”, chociaż, według jego obliczeń, powinien być ranek, albo południe.
– To teraz jest wieczór? – z niedowierzaniem spytał Chana.
– U mnie jest wieczór – odpowiedział ten w zadumie.
– Co pan ma na myśli? – nie zrozumiał Artem.
– Widzisz, jak sądzę pochodzisz ze stacji, gdzie zegar jest sprawny i wszyscy patrzą na niego z nabożeństwem, synchronizując wskazówki swoich ręcznych zegarków z czerwonymi cyframi nad wejściem do tuneli. Wasz czas jest dla wszystkich jeden, tak jak i światło. Tu wszystko jest na odwrót: nikt nie miesza się do spraw innych. Nikt nie musi zapewniać światła wszystkim, których tu przyniosło. Podejdź do ludzi i zaproponuj im to – twój pomysł wyda im się absurdalny. Każdy, kto potrzebuje światła, powinien przynieść je tu z sobą. To samo tyczy się czasu: każdy, kto go potrzebuje, w obawie przed chaosem, przynosi tutaj własny czas. Każdy ma tu swój własny i każdy z nich jest inny, w zależności od tego, kto kiedy stracił rachubę, ale wszystkie są jednakowo prawidłowe, każdy wierzy w swój czas, podporządkowuje swoje życie jego rytmom. U mnie jest teraz wieczór, u ciebie ranek, i co z tego? Tacy jak ty, podróżując, przechowują zegarki tak troskliwie, jak ludzie pierwotni strzegli rozżarzonego węgielka w wypalonej skorupie, w nadziei, że wykrzeszą z niego ogień. Ale są też inni: ci, którzy zgubili, a może wyrzucili swój węgielek. Rozumiesz, w metrze przecież w gruncie rzeczy zawsze jest noc, dlatego czas nie ma tu sensu, choćby jak najuważniej go kontrolować. Rozwal swój zegarek, a zobaczysz w co przeobrazi się czas, to bardzo interesujące. Zmieni się nie do poznania. Przestanie być rozdrobniony, rozbity na kawałki, godziny, minuty, sekundy. Czas jest jak rtęć: rozdrobni się go, a on znowu się zrośnie, znowu stanie się niepodzielną całością. Ludzie go oswoili, uwiązali na łańcuszki swoich zegarków kieszonkowych i stoperów, i dla tych, którzy trzymają go na łańcuchu, biegnie jednakowo. Ale spróbuj go oswobodzić, a zobaczysz: dla różnych ludzi czas płynie inaczej, dla kogoś wolno i ociężale, odmierzany wypalonymi papierosami, wejściami i wyjściami, a dla innego pędzi i zmierzyć go można tylko przeżytymi żywotami. Myślisz, że teraz jest rano? Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że masz rację: w przybliżeniu jeden do czterech. Tym niemniej ten poranek nie ma żadnego sensu, przecież on istnieje tam, na powierzchni, gdzie nie ma już życia. W każdym razie nie ma tam już ludzi. Czy ma znaczenie to, co dzieje się na górze, dla tych, którzy nigdy tam nie bywają? Nie. Dlatego też mówię ci „dobry wieczór”, a ty, jeśli chcesz, możesz odpowiedzieć „dzień dobry”. A co do samej stacji, to nie posiada ona w ogóle żadnego czasu, może oprócz jednego, przedziwnego: dziś jest czterysta dziewiętnasty dzień i jest to odliczanie wsteczne.
Zamilkł i wypił łyk gorącej herbaty, a Artemowi zachciało się śmiać, kiedy sobie przypomniał, że na WOGN-ie stacyjny zegar był czczony jak świętość, i gdy tylko się zaciął, ściągało to na złapanych na gorącym uczynku oskarżenia o dywersję i sabotaż. Ale by się kierownictwo zdziwiło, dowiadując się, że nie ma już żadnego czasu, że zniknął sam sens jego istnienia! To, co powiedział Chan, przypomniało nagle Artemowi pewną zabawną rzecz, która nie raz go zadziwiała, kiedy podrósł.
– Mówi się, że kiedyś, kiedy jeszcze jeździły pociągi, w wagonach ogłaszano: „Uwaga, drzwi się zamykają, następna stacja taka-i-taka, peron z prawej albo z lewej strony” – powiedział. – To prawda?
– Wydaje ci się to dziwne? – podniósł brwi jego rozmówca.
– Ale jak można określić, z której strony jest peron? Jeśli idę z południa na północ, to peron jest z prawej, a jeśli idę z północy na południe, to z lewej. A siedzenia w pociągu stały w ogóle wzdłuż ścian, jeśli dobrze rozumiem. Więc dla pasażerów peron jest z przodu, albo z tyłu, przy czym dokładnie dla połowy jest tak, a dla drugiej połowy dokładnie odwrotnie.
– Masz rację – poważnie odrzekł Chan. – Faktycznie, maszyniści mówili tylko w swoim imieniu, to oni jechali w kabinie z przodu i dla nich prawo było bezwzględnie po prawej, a lewo bezwzględnie po lewej. Ale oni przecież i tak o tym wiedzieli i mówili w istocie sami do siebie. Dlatego, w zasadzie, mogliby i milczeć. Ale słuchałem tych słów od dziecka, tak do nich przywykłem, że nigdy się nad nimi nie zastanawiałem.
– Obiecałeś mi, że opowiesz, co się stało z twoim towarzyszem – przypomniał Artemowi po jakimś czasie.
Artem chwilę zwlekał, nie będąc pewnym, czy można opowiedzieć temu człowiekowi o tajemniczych okolicznościach śmierci Burbona, o hałasie, który słyszał dwa razy w czasie ostatniej doby, o jego zgubnym działaniu na ludzki umysł, o swych przeżyciach i przemyśleniach z chwili, gdy udało mu się podsłuchać melodię tunelu – i stwierdził, że jeśli jest sens opowiadać komuś o takich rzeczach, to tylko człowiekowi, który szczerze wierzy, że jest ostatnim wcieleniem Czyngis-chana i uważa, że czas już nie istnieje.
A więc mętnie, nerwowo, nie zachowując kolejności zdarzeń, starając się przekazać raczej swoje odczucia niż fakty, zaczął streszczać swoje przygody.
– To głosy umarłych – rzekł cicho Chan po tym, gdy Artem skończył opowiadać.
– Co? – spytał Artem wstrząśnięty.
– Słyszałeś głosy umarłych. Mówiłeś, że z początku przypominało to szept lub szelest? Tak, to oni.
– Jakich umarłych? – nijak nie mógł sobie tego wyobrazić Artem.
– Wszystkich ludzi, którzy od samego początku umarli w metrze. To właśnie wyjaśnia również, dlaczego jestem ostatnim wcieleniem Czyngis-chana. Więcej wcieleń nie będzie. Na wszystko przyszedł kres, mój przyjacielu. Nie wiem dokładnie jak to się stało, ale tym razem ludzkość przesadziła. Nie ma już ani raju, ani piekła. Nie ma już czyśćca. Po tym, jak dusza oddziela się od ciała – mam nadzieję, że wierzysz chociaż w nieśmiertelność duszy? – nie ma już schronienia. Ile potrzeba megaton, gigaton, żeby wyparowała noosfera? Przecież była tak samo realna jak ten czajnik. Jakkolwiek to się stało, nie ograniczaliśmy się. Unicestwiliśmy i niebo, i piekło. Wypadło nam żyć w przedziwnym świecie, w świecie, w którym dusza po śmierci musi zostać. Rozumiesz mnie? Umrzesz, ale twoja umęczona dusza nie ulegnie reinkarnacji, a ponieważ nie ma już nieba, nie będzie dla niej ukojenia ani odpoczynku. Jest skazana na pozostanie tam, gdzie spędziłeś całe swoje życie – w metrze. Chyba nie umiem podać ci dokładnego teozoficznego wyjaśnienia, dlaczego tak się dzieje, ale wiem na pewno: w naszym świecie dusza po śmierci zostaje w metrze… Będzie się miotać pod sklepieniami tych podziemi, w tunelach, do końca czasów, bo nie ma już gdzie iść. Metro łączy w sobie życie biologiczne i pozagrobowe w jego obydwu postaciach. Teraz zarówno Eden, jak i Piekło znajdują się w tym samym miejscu. Mieszkamy wśród dusz umarłych, otaczają nas szczelnym kręgiem – wszyscy przejechani przez pociąg, zastrzeleni, uduszeni, pożarci przez potwory, spaleni żywcem, ci, którzy zginęli tak dziwną śmiercią, że nikt z żyjących nic o tym nie wie i nie będzie sobie nawet umiał wyobrazić. Dawno już męczyłem się nad tą zagadką: dokąd oni odchodzą, dlaczego ich obecność nie jest codziennie wyczuwalna, dlaczego z ciemności nie czuć wciąż ich lekkiego zimnego wzroku… Poznałeś strach tunelu? Myślałem kiedyś, że to umarli na ślepo podążają za nami tunelami, krok za krokiem, znikając w ciemności kiedy tylko się odwrócimy. Oczy są tu nieprzydatne, nie da się nimi ujrzeć zmarłego, ale gdy po plecach przechodzą ci ciarki, włosy stają dęba, całym ciałem wstrząsa dreszcz, świadczy to o niewidzialnych prześladowcach. Tak myślałem kiedyś. Ale po tym, co mi opowiedziałeś, wiele rzeczy stało się dla mnie jasne. Nieznanym sposobem umarli dostają się do rur, do łączności… Kiedyś, dawno, zanim urodził się mój ojciec, a nawet dziadek, przez martwe miasto, które leży na powierzchni, płynęła rzeczka. Ludzie, którzy w nim wtedy mieszkali, potrafili ujarzmić tę rzekę i puścić ją rurami pod ziemię, gdzie pewnie płynie po dziś dzień. Podobnie tym razem – ktoś zamknął w rurach samą Letę, rzekę śmierci… Twój towarzysz nie mówił swoimi słowami i to nie on mówił. To były głosy umarłych, słyszał je w głowie i powtarzał, a potem oni pociągnęli go za sobą.

Artem wlepił wzrok w swojego rozmówcę i nie mógł oderwać oczu od jego twarzy przez cały czas opowiadania. Po twarzy Chana przebiegały niewyraźne cienie, oczy rozpalał mu piekielny ogień… Gdy kończył opowiadać, Artem był już prawie pewny, że Chan oszalał, że głosy z rur pewnie też coś mu podszepnęły. I chociaż Chan ocalił go przed śmiercią i tak gościnnie przyjął, dłuższy pobyt u niego stawał się niewygodny i nieprzyjemny. Trzeba było się zastanowić, jak przedostać się dalej, przez ten najbardziej złowieszczy ze wszystkich tuneli metra, o których przyszło mu dotąd słyszeć – od Suchariewskiej do Turgieniewskiej i dalej.
– Tak więc będziesz musiał mi wybaczyć moje drobne oszustwo – dodał po krótkiej pauzie Chan. – Dusza twojego kolegi nie wzniosła się do Stwórcy, nie uległa przeistoczeniu i nie odrodziła się w innej formie. Zjednoczyła się z tymi nieszczęśnikami w rurach.

Te słowa przypomniały Artemowi, że zamierzał wrócić po ciało Burbona, żeby przynieść je na stację. Burbon mówił, że ma tu przyjaciół, którzy mieli wyprawić Artema z powrotem, gdyby wyprawa się udała. To z kolei przypomniało mu o plecaku, którego Artem w końcu nie otworzył, i w którym, oprócz magazynków do automatu Burbona, mogły się znajdować inne przydatne rzeczy. Ale jakoś bał się zarządzać jego zawartością, do głowy przychodziły mu różne zabobony, i Artem postanowił tylko rozpiąć plecak i zajrzeć do niego, starając się niczego w nim nie ruszać, a tym bardziej nie przetrząsać.
– Możesz się nie bać – jakby wyczuwając jego rozterki, nieoczekiwanie uspokoił go Chan. – Ten przedmiot jest teraz
twój.
– Moim zdaniem to, co pan zrobił, nazywa się rabunkiem – cicho powiedział Artem.
– Możesz się nie obawiać zemsty, on już w nikogo się nie wcieli – powiedział Chan, odpowiadając nie na to, co Artem powiedział na głos, ale na to, co kołatało mu się w głowie. – Uważam, że umarli, kiedy dostają się do tych rur, zatracają siebie, stają się częścią całości, ich wola rozpływa się w woli pozostałych, a umysł usycha. On już nie jest osobą. A jeśli boisz się nie martwych, a żywych… Cóż, zanieś ten chlebak na środek stacji i wywal jego zawartość na ziemię. Wtedy nikt nie oskarży cię o kradzież, twoje sumienie będzie czyste. Ale ty starałeś się uratować tego człowieka, i byłby ci za to wdzięczny. Pomyśl o tym chlebaku, jako o swojej zapłacie za to, co zrobiłeś.
Mówił z taką powagą i przekonaniem, że Artem odważył się włożyć rękę do plecaka i zaczął wyciągać i rozkładać na oświetlonym przez ognisko brezencie jego zawartość. Znalazł tam jeszcze cztery magazynki do karabinu Burbona, oprócz tych dwóch, które wyjął oddając Artemowi broń. Zadziwiające było, po co straganiarzowi, za którego Artem wziął Burbona, tak pokaźny arsenał. Pięć z odnalezionych magazynków Artem dokładnie zawinął w ścierkę i schował do swojego plecaka, a jeden włożył do skróconego kałasznikowa. Karabin był w świetnym stanie: starannie nasmarowany i wypielęgnowany, błyszczał i przyciągał oczy kruczoczarną stalą. Zamek chodził płynnie, wydając przy tym głuchy szczęk, bezpiecznik przełączał się między ogniem ciągłym a pojedynczym nieco opornie – wszystko to świadczyło o tym, że automat był praktycznie nowy. Rękojeść wygodnie leżała w dłoni, łoże lufy było dobrze wypolerowane. Ta broń roztaczała aurę niezawodności, budziła spokój i pewność siebie. Artem od razu zdecydował, że jeśli zostawi sobie cokolwiek z własności Burbona, to będzie to właśnie ten karabin.
Obiecanych magazynków z nabojami kalibru 7.62 do swojej starej „motyki” jednak nie znalazł. Niezrozumiałe było, jak Burbon zamierzał się z nim rozliczyć. Rozmyślając o tym, Artem doszedł do wniosku, że ten, być może, nie miał zamiaru niczego mu dawać, lecz, po minięciu niebezpiecznego odcinka, wypaliłby mu z karabinu w potylicę, wrzucił do jakiegoś szybu i już nigdy o nim nie wspomniał. A jeśli ktokolwiek spytałby go, gdzie się podział Artem, znalazłoby się mnóstwo wyjaśnień: mało to może się zdarzyć w metrze, a młody przecież sam się zgodził.
Oprócz różnych szmat, planu metra upstrzonego notatkami zrozumiałymi tylko dla ich martwego właściciela, i jakichś stu gramów kwasa, na dnie plecaka pokazało się kilka kawałków wędzonego mięsa zawiniętych w foliowe torebki oraz notatnik. Artem nie zdecydował się go czytać, zaś reszta zawartości plecaka była dla niego rozczarowaniem. W głębi duszy miał nadzieję zdobyć coś tajemniczego, być może drogocennego, dla której to rzeczy Burbon tak bardzo chciał przebyć tunel do Suchariewskiej. Po cichu myślał o Burbonie jako o kurierze, może przemytniku albo kimś w tym rodzaju. To by w każdym razie wyjaśniało jego decyzję, by przeprawić się przez diabelski tunel za wszelką cenę i gotowość sypnięcia groszem. Ale po tym jak z plecaka wyciągnął ostatnią parę bielizny na zmianę i na dnie, choćby nie wiadomo ile świecił, nie dostrzegł już nic oprócz starych czerstwych okruchów chleba, stało się jasne, że przyczyna jego natarczywości była inna. Artem długo jeszcze łamał sobie głowę, czego właściwie Burbon tak potrzebował za Suchariewską, ale i tak nie potrafił wymyślić niczego prawdopodobnego.
Domysły szybko wyparła myśl o tym, że w końcu porzucił tego nieszczęśnika na środku tunelu i zostawił szczurom, chociaż zamierzał wrócić, żeby zrobić coś z ciałem. Fakt, że miał dość mgliste wyobrażenie o tym, jak konkretnie oddać straganiarzowi ostatnie honory i co począć z trupem. Spalić go? Ale do tego potrzeba silnych nerwów, a duszący dym i smród palonego mięsa i tlejących włosów na pewno doleci do stacji, a wtedy nie będzie można uniknąć nieprzyjemności. Taszczyć ciało na stację będzie ciężko i strasznie, bo co innego ciągnąć za przeguby człowieka w nadziei że żyje i odpychając natrętne myśli, że nie oddycha, że ma niewyczuwalny puls, a zupełnie inna – złapać za ręce stuprocentowego nieboszczyka. A co potem? Burbon, kłamiąc w sprawie zapłaty, mógł tak samo oszukać go co do przyjaciół na stacji, którzy mieli na niego czekać. Wtedy, przyniósłszy tu ciało, Artem znalazłby się w jeszcze gorszym położeniu.
– A co wy robicie z tymi, którzy umierają? – po długich rozmyślaniach Artem zwrócił się do Chana.
– Co masz na myśli, przyjacielu? – odpowiedział ten pytaniem. – Mówisz o duszach zmarłych, czy też o ich śmiertelnych ciałach?
– O trupach – burknął Artem, któremu cały ten galimatias z życiem pozagrobowym zaczął się już przejadać.
– Z Prospektu Mira do Suchariewskiej wiodą dwa tunele – powiedział Chan, i Artem zrozumiał: rzeczywiście, pociągi chodziły przecież w dwie strony i zawsze były potrzebne dwa tunele… A więc czemu Burbon, wiedząc o drugiej drodze, wolał iść na spotkanie swojego losu? Czyżby w drugim tunelu kryło się jeszcze większe niebezpieczeństwo? – Ale przejść można tylko jednym – ciągnął jego rozmówca – ponieważ w drugim tunelu, bliżej naszej stacji, zapadła się ziemia i teraz jest tam coś w rodzaju głębokiego wąwozu, nieważne z której strony się stoi, drugiego końca nie widać, a światło nawet najsilniejszych lamp nie sięga dna. Dlatego wszelcy idioci opowiadają, że mamy tu bezdenną przepaść. Ten wąwóz to nasz cmentarz. Tam wysyłamy, jak to określasz, trupy.
Artemowi zrobiło się niedobrze, kiedy wyobraził sobie, że przyjdzie mu wracać w miejsce, z którego zabrał go Chan, w drodze powrotnej taszczyć nadgryzione przez szczury ciało Burbona, nieść je przez stację, a potem do wąwozu w drugim tunelu. Sam sobie spróbował wytłumaczyć, że wrzucić nieboszczyka do wąwozu to w istocie to samo, co zostawić go w tunelu, bo nijak nie można tego nazwać pogrzebem. Lecz kiedy prawie już uwierzył, że pozostawienie wszystkiego bez zmian jest najlepszym wyjściem z sytuacji, przed oczami wstrząsająco wyraźnie stanęła mu twarz Burbona mówiącego: „Umarłem”, i od razu oblał go zimny pot. Podniósł się z trudem, przewiesił przez ramię swój nowy automat i powiedział:
– No, to idę. Obiecałem mu. Umówiliśmy się. Muszę – i na uginających się nogach ruszył przez hol w stronę żelaznych schodków prowadzących z peronu na tory przy wejściu do tunelu.
Latarkę przyszło mu zapalić jeszcze zanim po nich zszedł. Postukał butami po stopniach i zamarł na sekundę, wahając się czy iść dalej. W twarz wionęło mu ciężkie, napełnione odorem zgnilizny powietrze i na moment mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, chociaż z całych sił starał się zmusić do zrobienia następnego kroku. I kiedy wreszcie ruszył, przezwyciężywszy strach i obrzydzenie, na ramię spadła mu ciężka dłoń. Krzyknął zaskoczony i błyskawicznie się odwrócił, czując jak ściska mu się coś w środku, wiedząc, że już nie zdąży zerwać z ramienia karabinu, niczego nie zdąży…
Lecz to był Chan.
– Nie bój się – uspokajająco rzekł do Artema. – Chciałem cię sprawdzić. Nie musisz tam iść. Ciała twojego towarzysza już tam nie ma.
Artem wlepił w niego wzrok nie rozumiejąc.
– Kiedy spałeś, dokonałem obrzędu pogrzebowego. Nie masz po co tam iść. Tunel jest pusty – i Chan odwrócił się od Artema i ruszył z powrotem w kierunku arkad.
Z poczuciem ogromnej ulgi chłopak pośpieszył za nim. Dogoniwszy Chana po dziesięciu krokach, Artem spytał go ze wzburzeniem:
– Ale dlaczego pan to zrobił i dlaczego nic mi pan nie powiedział? Przecież mówił pan, że nie ma znaczenia, czy ciało zostanie w tunelu, czy przeniesie się je na stację.
– Dla mnie to rzeczywiście nie ma znaczenia – wzruszył ramionami Chan. – Ale za to dla ciebie było to ważne. Wiem, że twoja wyprawa ma cel i że droga przed tobą jest długa i najeżona cierniami. Nie rozumiem na czym polega twoja misja, ale jej ciężar będzie zbyt duży dla ciebie samego, więc postanowiłem ci pomóc, choćby w takim stopniu – spojrzał na Artema z uśmiechem.
Kiedy wrócili do ogniska i usiedli na pomiętym brezencie, Artem nie wytrzymał:
– Co pan miał na myśli, kiedy wspominał o mojej misji? Mówiłem we śnie?
– Nie, przyjacielu, we śnie akurat milczałeś. Ale miałem widzenie, a w nim prosił mnie o pomoc człowiek, którego połowa imienia brzmi jak moje imię. Uprzedzono mnie o twoim pojawieniu się i to właśnie dlatego wyszedłem ci naprzeciw i zabrałem, kiedy czołgałeś się z trupem twojego kolegi.
– A więc to dlatego? – z niedowierzaniem spojrzał na niego Artem. – Myślałem, że usłyszał pan strzały…
– Słyszałem i strzały, echo jest tu głośne. Ale naprawdę nie myślisz chyba, że wychodzę do tuneli za każdym razem, kiedy ktoś strzela? Skończyłbym swój ziemski żywot o wiele wcześniej i zupełnie haniebnie, gdybym tak postępował. Ale ten przypadek był wyjątkowy.
– A co to za człowiek, którego połowa imienia brzmi jak pana imię?
– Nie potrafię powiedzieć kto to jest, nigdy go wcześniej nie widziałem, nigdy z nim nie rozmawiałem, ale ty go znasz. Powinieneś sam do tego dojść. Zobaczyłem go tylko raz, i to nie na jawie, ale od razu poczułem jego ogromną siłę; kazał mi pomóc młodzieńcowi, który wyjdzie z północnych tuneli, i przed oczami stanęła mi twoja postać. Wszystko to był tylko sen, ale poczucie jego realności było tak silne, że kiedy się obudziłem, nie umiałem uchwycić granicy między snem a jawą. To był potężny człowiek z błyszczącą, ogoloną na zero głową, ubrany cały na biało… Znasz go?
Tu Artemem jakby wstrząsnęło, wszystko przeleciało mu przed oczami i jasno ukazał mu się widok, o którym mówił Chan. Człowiek, którego połowa imienia brzmi jak imię jego wybawcy… Hunter! Podobne widzenie miał i Artem: kiedy się wahał, czy ruszać w podróż, zobaczył Myśliwego, ale nie w długim czarnym płaszczu, w którym pojawił się na WOGN-ie w ten pamiętny dzień, a w bezkształtnym śnieżnobiałym stroju.
– Tak. Znam tego człowieka – zupełnie inaczej patrząc na Chana powiedział Artem.
– Wtargnął w moje widzenia senne, a tego zwykle nikomu nie wybaczam. Ale z nim było zupełnie inaczej – ciągnął w zadumie Chan. – On, tak jak i ty, potrzebował mojej pomocy, i nie rozkazywał, nie zmuszał do poddania się jego woli, a prędzej natarczywie prosił. Nie umie hipnotyzować i wędrować po cudzych myślach, po prostu było mu ciężko, bardzo ciężko, rozpaczliwie myślał o tobie i szukał pomocnej dłoni, ramienia, na którym mógłby się oprzeć. Podałem mu dłoń i podstawiłem ramię. Wyszedłem ci na spotkanie.
Artem zachłysnął się myślami, które kotłowały się i wypływały w jego świadomości jedna za drugą, rozwijały się, nieprzetłumaczalne na słowa, i znów szły na dno, język stanął mu kołkiem i chłopak długo nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Czyżby ten człowiek rzeczywiście wiedział zawczasu o jego przyjściu? Czyżby Hunter umiał jakimś sposobem to przewidzieć? Czy Hunter żył, czy też komunikował się z nimi jego bezcielesny duch? Ale wtedy trzeba by było wierzyć w koszmarne i absurdalne obrazy życia pozagrobowego namalowane przez Chana, a przecież o tyle lżej i przyjemniej było wmawiać sobie, że to po prostu szaleniec. I, co najważniejsze, jego rozmówca wiedział coś o zadaniu, które Artem miał wykonać, nazywał to misją i nawet jeśli trudno mu było określić jej cel, rozumiał jej wagę i istotność, współczuł Artemowi i chciał mu pomóc w jego doli…
– Dokąd idziesz? – patrząc Artemowi w oczy i jakby czytając w jego myślach, cicho spytał Chan. – Powiedz mi dokąd wiedzie twoja droga, pomogę ci uczynić następny krok do celu, jeśli będzie to w mojej mocy. On mnie o to prosił.
– Polis – westchnął Artem. – Muszę się dostać do Polis.
– A jak zamierzasz dojść do Miasta z tej zapomnianej przez Boga stacji? – zainteresował się Chan. – Przyjacielu, powinieneś był iść wzdłuż Linii Okrężnej, z Prospektu Mira do Kurskiej albo Kijewskiej.
– Tam jest Hanza, nie mam tam żadnych znajomych, nie udałoby mi się tamtędy przejść. Zresztą wszystko jedno, teraz nie mogę już wrócić na Prospekt Mira, boję się, że nie wytrzymam drugi raz przejścia przez ten tunel. Chciałem dostać się do Turgieniewskiej: przeglądałem stary plan i widziałem tam przejście na stację Sreteński Bulwar. Stamtąd prowadzi niedokończona linia, i nią można dojść do Trubnej – Artem wydobył z kieszeni osmaloną ulotkę z planem na odwrocie. Ta nazwa zupełnie mi się nie podoba, szczególnie teraz, ale nie ma wyjścia. Z Trubnej jest przejście na Cwietoj Bulwar, widziałem je w domu na planie, a stamtąd, jeśli wszystko pójdzie dobrze, można iść prosto do Polis.
– Nie – powiedział ponuro Chan kręcąc głową. – Nie uda ci się dostać do Polis tą drogą. Te plany kłamią. Drukowali je na długo zanim to wszystko się stało. Mówią o liniach, których nigdy nie dokończono, o stacjach, które się zawaliły, grzebiąc pod swymi sklepieniami setki niewinnych ludzi, milczą o straszliwych niebezpieczeństwach czających się na drodze i sprawiających, że wiele tras staje się niemożliwymi. Twój plan jest niemądry i naiwny jak trzyletnie dziecko. Daj mi go – wyciągnął
rękę.
Artem posłusznie włożył karteczkę w jego dłoń. Chan natychmiast ją zmiął i rzucił w ogień. Kiedy Artem rozmyślał o tym, że to chyba było niepotrzebne, choć nie odważył się protestować, Chan zażądał:
– A teraz pokaż mi ten plan, który znalazłeś w plecaku swojego towarzysza.
Artem pogrzebał w swoich rzeczach i wyciągnął plan, ale nie śpieszył się z przekazaniem go Chanowi, pamiętając o smutnym losie poprzedniego. Nie chciał zostać bez żadnego planu metra. Widząc jego wahanie, Chan pośpieszył z wyjaśnieniami:
– Nic z nim nie zrobię, nie bój się. I wierz mi, niczego nie robię bez celu. Może ci się wydawać, że niektóre moje działania są pozbawione sensu, a nawet szalone. Ale sens w nich jest, po prostu tobie jest on niedostępny, bo twoja percepcja i rozumienie świata są ograniczone. Jesteś dopiero na samym początku drogi. Jesteś zbyt młody, by zrozumieć niektóre rzeczy.
Nie mając siły się sprzeciwiać, Artem przekazał Chanowi znaleziony w rzeczach Burbona plan, kartonowy kwadracik rozmiarów kartki pocztowej, jak ta pożółkła stara pocztówka z pięknymi błyszczącymi bombkami pokrytymi szronem i napisem „Szczęśliwego Nowego 2007 Roku”, którą udało mu się jakoś zdobyć od Witalika w zamian za wyliniałą żółtą gwiazdkę z pagonów, którą znalazł u ojczyma w kieszeni.
– Ależ on ciężki – powiedział ochryple Chan, i Artem zauważył, że jego dłoń z leżącym na niej kawałkiem kartonu nagle opadła, tak jakby plan istotnie ważył ponad kilogram. Sekundę temu, trzymając go w ręku, Artem nie dostrzegł w nim niczego wyjątkowego. Papier jak papier.
– Ten plan jest o wiele mądrzejszy od twojego – powiedział Chan. – Kryje się tu taka wiedza, że nie chce mi się wierzyć, że należała do człowieka, który szedł z tobą. Rzecz nawet nie w tych notatkach i znakach, którymi jest upstrzony, chociaż i one mogą wiele powiedzieć. Nie, on niesie z sobą coś…
Jego słowa nagle się urwały.
Artem podniósł wzrok i spojrzał na niego uważnie. Czoło Chana pokryły głębokie zmarszczki, i niedawny posępny ogień znów zapłonął mu w oczach. Jego twarz tak się zmieniła, że Artemowi zrobiło się strasznie i znów chciał się wynieść z tej stacji jak najszybciej i w dowolnym kierunku, nawet z powrotem do śmiertelnie niebezpiecznego tunelu, z którego z takim trudem uszedł z życiem.
– Oddaj mi go – nie tyle poprosił, ile rozkazał Chan. – Podaruję ci inny, nie poczujesz różnicy. I dodam jeszcze dowolną rzecz, jakiej sobie zażyczysz – dodał.
– Proszę, należy do pana – łatwo ustąpił Artem, z ulgą wypluwając słowa zgody, rosnące mu w ustach i ciągnące za język. Czekały tam od momentu, kiedy Chan wymówił: „Oddaj”, i kiedy Artem wreszcie wyrzucił je z siebie, nagle pomyślał, że te słowa nie były jego, lecz jakby obce, podyktowane.
Chan nagle odsunął się od ogniska, tak że jego twarz skryła się w mroku. Artem domyślił się, że próbuje zapanować nad sobą i nie chce, by chłopak był świadkiem jego wewnętrznej walki.
– Widzisz, przyjacielu – rozległ się z ciemności jego głos, jakiś słaby, niezdecydowany, niemający już nic z tej mocy i woli, która przestraszyła Artema chwilę wcześniej – to nie jest plan. Ściślej mówiąc, nie tylko plan. To Przewodnik po metrze. Tak, tak, to bez wątpienia on. Człowiek o odpowiedniej wiedzy potrafiłby przejść całe metro w dwa dni, bo ten plan… on jakby żyje… Sam mówi ci dokąd i którędy masz iść, przestrzega przed niebezpieczeństwem… Czyli jest dla ciebie przewodnikiem. Dlatego też tak się nazywa – Chan znów zbliżył się do ognia. – Przewodnik, z wielkiej litery, tak ma na imię. Słyszałem o nim. W całym metrze jest ich tylko kilka, a może został już tylko ten? Spuścizna jednego z najpotężniejszych magów minionej epoki.
– Tego, który siedzi w najgłębszym punkcie metra? – chciał błysnąć wiedzą Artem, ale zaraz urwał: twarz Chana spochmurniała.
– Nigdy więcej nie mów tak lekkomyślnie o rzeczach, o których nie masz pojęcia! Nie wiesz, co dzieje się w najgłębszym punkcie metra, nawet ja wiem niewiele, i daj Boże, żebyśmy niczego się nigdy nie dowiedzieli. Ale mogę cię zapewnić, że to, co tam się dzieje całkowicie różni się od tego, co opowiadali ci twoi znajomi. I nie powtarzaj cudzych czczych wymysłów o tym punkcie, bo przyjdzie ci kiedyś za to zapłacić. Nie ma to żadnego związku z Przewodnikiem.
– Nieważne – szybko uspokoił go Artem, nie chcąc przegapić szansy, by znów skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory – może pan sobie wziąć ten Przewodnik. Przecież nie umiem z niego korzystać. Poza tym, jestem panu tak wdzięczny za to, że mnie pan uratował, że nawet jeśli weźmie pan ode mnie plan, i tak nie spłaci to mojego długu wobec pana.
– To prawda – zmarszczki na twarzy Chana wygładziły się, głos znów złagodniał. – Nie będziesz potrafił się nim posługiwać jeszcze przez długi czas. Cóż, jeśli dasz go mnie, to będziemy kwita. Mam zwyczajny rozkład linii, jeśli chcesz przerysuję wszystkie adnotacje z Przewodnika i oddam ci to w zamian. I jeszcze… – poszperał w swoich torbach – mogę ci zaproponować coś takiego – i wydobył małą latarkę o dziwnym kształcie. – Nie potrzebuje baterii, tu jest taki mechanizm, coś jak sprężyna do ćwiczenia nadgarstka: widzisz te dwie rączki? Trzeba je ściskać palcami i latarka sama produkuje prąd, żarówka się świeci. Słabo oczywiście, ale bywają sytuacje, kiedy to słabe światło wydaje się jaśniejsze od lamp rtęciowych w Polis… Nie raz mnie uratowała, mam nadzieję, że i tobie się przyda. Trzymaj, jest twoja. Bierz, bierz, transakcja i tak jest niesprawiedliwa, i to ja jestem twoim dłużnikiem, a nie odwrotnie.
Według Artema wymiana była akurat wyjątkowo udana. Co mu przyjdzie z mistycznych właściwości planu, jeśli jest głuchy na jego głos? Możliwe przecież, że sam by go wyrzucił, pokręciwszy nim trochę w rękach i na próżno próbując zorientować się w wyrysowanych na nim znaczkach.
– Tak więc trasa, jaką obrałeś, nie doprowadzi cię nigdzie indziej, tylko nad przepaść – kontynuował przerwaną rozmowę Chan, ostrożnie trzymając w rękach plan. – Czekaj no, proszę, weź mój stary plan i obserwuj – wręczył Artemowi maluteńki schemacik linii, wydrukowany na odwrocie starego kieszonkowego kalendarzyka. – Mówiłeś o przejściu z Turgieniewskiej na Sreteński Bulwar? Czyżbyś nie wiedział nic o złej sławie otaczającej tę stację i prowadzący z niej długi tunel do Kitaj-Gorodu?
– No, mówili mi, że samemu nie można się w niego zapuszczać, a bezpiecznie jest tylko z karawaną, więc pomyślałem, że do Turgieniewskiej z karawaną, a tam ucieknę od nich do tego przejścia, przecież nie zaczną mnie gonić – odparł Artem, czując jak w głowie kłębią mu się jakieś niewyraźne myśli, kłując go i strasząc. Ale co to jest?
– Tam nie ma przejścia. Zamurowali. Nie wiedziałeś o tym?
Jak mógł zapomnieć?! Oczywiście, mówili mu o tym wcześniej, ale wyleciało mu z głowy… Czerwoni przestraszyli się diabelstwa z tego tunelu i zamurowali jedyne wyjście z Turgieniewskiej.
– Ale nie ma tam innego wyjścia? – spytał ostrożnie.
– Nie, i plany milczą na ten temat. Przejście na linię w budowie nie zaczyna się na Turgieniewskiej. Ale nawet gdyby był tam otwarty korytarz, to wątpię czy starczyłoby ci odwagi zostawić grupę i tam wejść. Szczególnie jak w oczekiwaniu na zebranie się karawany nasłuchasz się najnowszych plotek o tym uroczym zakątku.
– No to co mam zrobić? – ponuro spytał Artem studiując plan.
– Można dojść do Kitaj-Gorodu. O, to bardzo interesująca stacja i ludzie tam są przezabawni; jednak tam, jak sądzę, nie da się przepaść bez śladu tak, że nawet twoi najbliżsi przyjaciele po jakimś czasie zaczną wątpić, czy w ogóle kiedyś istniałeś. Natomiast na Turgieniewskiej to jest akurat bardzo prawdopodobne. Od Kitaj-Gorodu, zobacz – powiódł palcem – tylko dwie stacje do Puszkińskiej, tam jest przejście na Czechowską, jeszcze jedno i jesteś w Polis. To będzie, proszę ciebie, jeszcze krótsza droga niż ta, którą chciałeś iść.
Artem poruszał cicho ustami, podliczając liczbę stacji i przesiadek na obu trasach. Jakkolwiek liczył, droga wytyczona przez Chana była znacznie krótsza i bezpieczniejsza i niejasne było dlaczego Artem sam o niej nie pomyślał. A więc nie było już wyboru.
– Ma pan rację – powiedział wreszcie. – A czy karawany często tędy chodzą?
– Obawiam się, że nie. Jest jeszcze jeden mały, ale przykry szczegół: żeby ktoś zechciał przejść przez nasz przystanek na drodze do Kitaj-Gorodu, czyli wejść w południowy tunel, powinien najpierw dostać się tu z przeciwnej strony. A teraz zastanów się, czy łatwo jest tu przyjść z północy? – Chan pokazał palcem przeklęty tunel, z którego Artem ledwo uszedł z życiem. – Z drugiej strony ostatnia karawana na południe szła tędy dość dawno i jest nadzieja, że od tego czasu zebrała się już nowa grupa. Porozmawiaj z ludźmi, popytaj, tylko nikomu za dużo nie chlapnij, bo kręci się tu kilku zbirów, którym w żadnym wypadku nie można ufać… No, dobra, pójdę z tobą, żebyś nie narobił głupot – dodał po namyśle.
Artem chwycił za swój plecak, ale Chan powstrzymał go gestem:
– Nie obawiaj się o swoje rzeczy. Mnie tak się tutaj boją, że żadna kanalia nie ośmieli się nawet zbliżyć do mojego legowiska. A póki tu przebywasz, jesteś pod moją ochroną.
Artem zostawił plecak przy ognisku, ale automat mimo wszystko wziął, nie chcąc rozstawać się ze swoim nowym skarbem, i pośpieszył w ślad za Chanem, który długimi krokami, nieśpiesznie szedł w stronę ognisk płonących po drugiej stronie holu. Przyglądając się ze zdziwieniem uciekającym spod ich nóg wygłodzonym brodaczom zakutanym w śmierdzące łachmany, Artem pomyślał, że Chana faktycznie się tutaj boją. Ciekawe dlaczego?
Pierwszy ogień minęli, ale Chan nie zwolnił kroku. Było to maciupeńkie ognisko, ledwo się tliło, a siedziały przy nim dwie przytulone do siebie postaci: kobieta i mężczyzna. W ich ustach szeleściły i ulatywały nie docierając do uszu ciche słowa w nieznanym języku. Artem był ich tak ciekawy, że o mało nie zwichnął sobie szyi, nie potrafiąc oderwać wzroku od tej pary.
Przed nimi było drugie ognisko, duże, jasne, dookoła niego leżał cały obóz. Przy ogniu siedzieli i grzali ręce rośli faceci, wyglądający na twardzieli. Ryczeli ze śmiechu, powietrze wypełniały tak ciężkie przekleństwa, że Artem aż trochę się przestraszył i zwolnił kroku. Chan jednak spokojnie i pewnie podszedł do siedzących, pozdrowił ich i usiadł przy ogniu, tak że Artemowi nie pozostało nic innego jak pójść za jego przykładem i przysłuchiwać się rozmowie.
– …Patrzy na siebie i widzi, że na rękach ma taką samą wysypkę, a pod pachami coś twardego puchnie i strasznie boli. O żesz w mordę… Wyobraź sobie jak się przestraszył! Różni ludzie różnie reagują. Jeden od razu się zastrzeli, inny wariuje, zaczyna się rzucać na innych, próbuje obłapiać, żeby nie samemu zdychać. Niektórzy uciekają do tuneli, za Okrężną, na pustkowia, żeby nikogo nie zarazić… Ludzie bywają różni. A on, jak to zobaczył, to pyta się naszego doktora: jest szansa na wyleczenie? Doktor mu wprost odpowiada: żadnych szans. Po tym jak się pojawi ta wysypka zostają ci dwa tygodnie życia. Patrzę, a Dowódca już powolutku wyjmuje makarowa z kabury, na wszelki wypadek, gdyby ten zaczął się rzucać… – opowiadał urywającym się ze szczerego zdenerwowania głosem chudy, zarośnięty facet w waciaku, patrząc na słuchających wodnistymi szarymi oczyma.
I chociaż Artem nie rozumiał jeszcze do końca o co idzie, duch, który przenikał tę opowieść i cisza wzbierająca w rechoczącym jeszcze przed chwilą towarzystwie sprawiły, że wzdrygnął się i szeptem, by nie wzbudzać niczyjej uwagi, spytał Chana:
– O czym on mówił?
– Dżuma – ciężko odrzekł Chan. – Zaczęło się.
W jego słowach czuć było odór rozkładających się ciał i tłusty dym z płonących stosów pogrzebowych, słychać w nich było bicie dzwonów na trwogę i wycie ręcznej syreny.
Na stacji WOGN i w okolicach epidemie nigdy się nie zdarzały, roznoszące zarazę szczury trzebiono, poza tym na stacji było kilku doświadczonych lekarzy. O śmiertelnych chorobach zakaźnych Artem wiedział tylko z książek. Niektóre z nich przeczytał zbyt wcześnie i zostawiły one głęboki ślad w jego pamięci, na długo zawładnęły światem dziecięcych strachów. Dlatego, kiedy usłyszał słowo „dżuma”, poczuł zimny pot oblewający mu plecy i zakręciło mu się w głowie. Nie wypytywał już o nic Chana, tylko wsłuchiwał się z bolesną ciekawością w opowieść chudzielca w waciaku.
– Ale Ryży nie był z takich, psychikę miał mocną. Postał z minutę w milczeniu i mówi: „Dajcie mi nabojów, pójdę stąd. Teraz już nie mogę być z wami”. Dowódca od razu odetchnął z ulgą, tak głośno, że aż to usłyszałem. Jasna sprawa: strzelać do swojego to mało zabawne, nawet jeśli jest chory. Dali Ryżemu dwa magazynki – chłopaki się zrzucili. I poszedł na północny wschód, za Awiamotorną. Więcej go nie widzieliśmy. A dowódca spytał potem naszego doktora po jakim czasie widać objawy choroby. Ten mówi: okres inkubacji trwa tydzień. Jeśli po tygodniu od kontaktu nic się nie dzieje, to znaczy, że człowiek się nie zaraził. Wtedy dowódca postanowił: wyjdziemy na stację i zrobimy tygodniowy postój, potem zobaczymy. Do wnętrza pierścienia Okrężnej nie możemy wejść: jeśli zaraza tam przeniknie, to wymrze całe metro. Więc siedzieliśmy tam cały tydzień. Prawie do siebie nawzajem nie podchodziliśmy: skąd wiadomo, kto jest zarażony? Tam był jeszcze jeden chłopak, którego wszyscy nazywali Stakan, bo bardzo lubił wypić. Więc od niego wszyscy w ogóle uciekali, wszystko dlatego, że kumplował się z Ryżym. Podejdzie do kogoś ten Stakan, a tamten daje od niego nogę na drugi koniec stacji. A niektórzy nawet mierzyli do niego z broni, bo jeszcze mu odbije. Kiedy Stakanowi skończyła się woda, chłopaki się z nim podzielili, a jakże, ale tak, że stawiali na ziemi i odchodzili, do siebie nikt go nie dopuszczał. W ciągu tygodnia gdzieś przepadł. Mówili potem różne rzeczy, niektórzy opowiadali nawet bajki, że jakiś stwór go porwał, ale tunele są tam spokojne, czyste. Osobiście myślę, że po prostu zauważył u siebie wysypkę albo nabrzmiało mu pod pachami, i dlatego uciekł. Nikt więcej się w naszym oddziale nie zaraził, poczekaliśmy jeszcze, potem dowódca sam wszystkich sprawdził. Wszyscy zdrowi.
Artem zauważył, że nie bacząc na jego zapewnienia, wokół opowiadającego robi się coraz luźniej, chociaż miejsca przy ognisku wcale nie było tak dużo i wszyscy siedzieli skupieni ramię przy ramieniu.
– Długo tu szedłeś, bratku? – cicho, ale z naciskiem spytał przysadzisty brodacz w skórzanej kamizelce.
– Będzie już ze trzydzieści dni jak wyszliśmy z Awiamotornej – odrzekł chudy rzucając na niego niespokojne spojrzenia.
– No to mam dla ciebie nowiny. Na Awiamotornej panuje dżuma. Dżuma, rozumiesz?! Hanza zamknęła i Tagańską, i Kurską. Mówią na to kwarantanna. Mam tam znajomych, obywateli Hanzy. I na Tagańskiej, i na Kurskiej w przejściach stoją miotacze płomieni i palą wszystkich, którzy znajdą się w zasięgu. Mówią na to dezynfekcja. Widać u jednych okres inkubacji trwa tydzień, a u innych dłużej, bo jednak zanieśliście tam zarazę.
Zakończył, nieprzyjemnie obniżając głos.
– No co wy, chłopaki? Jestem przecież zdrowy! No, sami popatrzcie! – chłopina zerwał się z ziemi i zaczął gorączkowo ściągać z siebie waciak, odsłaniając niewiarygodnie brudny podkoszulek, śpiesząc się w obawie, że nie zdoła ich przekonać.
Napięcie narastało. Obok chudego nie został już nikt, wszyscy skupili się po drugiej stronie ogniska, ludzie zaczęli się nerwowo namawiać i Artem wyłowił ciche szczękanie bezpieczników. Spojrzał pytająco na Chana, przekładając swój nowy automat z pleców w położenie bojowe, lufą do przodu. Chan zachowywał milczenie, ale powstrzymał go ruchem dłoni. Potem szybko się podniósł i bezgłośnie odszedł od ogniska ciągnąc za sobą Artema. Po jakichś dziesięciu krokach zatrzymał się i dalej obserwował wydarzenia.
Pośpieszne, nerwowe ruchy rozbierającego się mężczyzny wydawały się w świetle ogniska jakimś szalonym, pierwotnym tańcem. Gwar w tłumie ucichł i akcja trwała w złowieszczej ciszy. Wreszcie udało mu się uwolnić od górnej części bielizny i triumfalnie zawołał:
– O, patrzcie! Jestem czysty! Jestem zdrowy! Nic nie ma! Jestem zdrowy!
Brodacz w kamizelce wyciągnął z ogniska płonącą z jednego końca deskę i ostrożnie zbliżył się do chudego, przypatrując mu się z odrazą. Skóra zbyt rozmownego faceta była ciemna od brudu i świeciła się tłusto, ale widocznie brodaczowi nie udało się odkryć żadnych śladów wysypki, bo po wnikliwej obserwacji zakomenderował:
– Podnieś ręce!
Nieszczęśnik pośpiesznie zadarł ręce do góry odkrywając przed wzrokiem tłoczących się po drugiej stronie ogniska ludzi porosłe cienkim włosem pachy. Brodacz demonstracyjnie zatkał nos wolną ręką i podszedł jeszcze bliżej wypatrując dymienic, ale i tam nie mógł znaleźć żadnych objawów dżumy.
– Jestem zdrowy! Zdrowy! Czy przekonaliście się teraz?! – prawie w histerii wykrzykiwał chłopina przechodzącym w pisk głosem.
W tłumie rozległy się nieżyczliwe szepty. Wyczuwając ogólne nastroje i nie chcąc się poddawać, przysadzisty nagle ogłosił:
– No, przypuśćmy, że ty jesteś zdrowy. Ale to jeszcze nic nie znaczy!
– Jak to, nic nie znaczy? – spytał ze zdziwieniem spłoszony chudy, i jakoś od razu zmarkotniał.
– A tak. Ty mogłeś nie zachorować. Może jesteś uodporniony. A zarazę przywlec tu mogłeś, absolutnie. W końcu przebywałeś z tym twoim Ryżym? Byłeś z nim w jednym oddziale? Rozmawiałeś z nim, piłeś z jednej manierki? Rękę mu podawałeś na przywitanie? Podawałeś, bratku, nie łżyj.
– No i co z tego, że podawałem? Przecież nie zachorowałem… – odpowiedział zgnębiony chudzielec. Zastygł, bezsilnie spoglądając na tłum jak zaszczute zwierzę.
– A to, że nie jest wykluczone, że się zaraziłeś, bratku. Tak więc wybacz, nie możemy ryzykować. Profilaktyka, bratku, rozumiesz? – brodacz rozpiął guziki kamizelki odsłaniając brunatną skórzaną kaburę. Wśród stojących po drugiej stronie ogniska odezwały się głosy poparcia i znów zaszczękały zamki karabinów.
– Chłopaki! Ale przecież jestem zdrowy! Przecież nie zachorowałem. O, patrzcie! – chudy znów podniósł ręce do góry, ale teraz wszyscy krzywili się tylko lekceważąco i z jawnym obrzydzeniem.
Przysadzisty wyciągnął z kabury pistolet i wycelował w tamtego, który jakby nie mógł pojąć co się z nim dzieje, i tylko mamrotał, że jest zdrów, przyciskając do piersi zmięty waciak: było chłodnawo, a on już zaczynał marznąć.
Tu Artem nie wytrzymał. Odbezpieczył broń i zrobił krok w kierunku tłumu, nie wiedząc dokładnie co zamierza zrobić. Czuł bolesne ssanie w dołku, gardło miał ściśnięte, tak że nie udałoby mu się teraz nic powiedzieć. Ale coś w tym człowieku, coś w jego opuszczonych, pełnych rozpaczy oczach, w bezmyślnym, mechanicznym mamrotaniu ukłuło Artema, zmusiło go, by zrobił krok naprzód. Nie wiadomo co zrobiłby później, ale na ramię spadła mu ręka, i Boże, jaka tym razem była ciężka!
– Stój – spokojnie rozkazał Chan, i Artem zastygł jak wkopany w ziemię, czując, że jego krucha decyzja rozbija się o granit cudzej woli. – W niczym nie możesz mu pomóc. Możesz albo zginąć, albo skierować na siebie ich gniew. W obu przypadkach twoja misja pozostanie niewypełniona i powinieneś o tym pamiętać.
W tym momencie chudy nagle podskoczył, krzyknął, przyciskając do siebie waciak, jednym ruchem zeskoczył na tory i z nadludzką szybkością pomknął w kierunku czarnej czeluści południowego tunelu, wydając dzikie, jakby zwierzęce krzyki. Brodacz wystartował za nim, próbując wycelować mu w plecy, ale potem machnął ręką. To już było zbyteczne i wiedzieli o tym wszyscy stojący na peronie. Niejasne tylko było, czy wygnany facet pamiętał dokąd biegnie i miał nadzieję na cud, czy po prostu ze strachu wszystko wyleciało mu z głowy.
Po kilku minutach głuchą, ciężką ciszę przeklętego tunelu przeciął skowyt i odgłosy jego kroków nagle się urwały. Nie ucichły stopniowo, a umilkły w jednym momencie, zupełnie jakby ktoś wyłączył dźwięk, nawet echo zniknęło od razu, i znów zapanowała cisza. Było to tak dziwne, tak nienormalne dla ludzkiego ucha i mózgu, że wyobraźnia próbowała wypełnić tę lukę, i wydawało się, że gdzieś w oddali słychać jeszcze było krzyk. Ale wszyscy wiedzieli, że tylko im się to roiło.
– Stado szakali bezbłędnie wyczuwa chorą jednostkę, przyjacielu – odezwał się Chan, i Artem o mało się nie cofnął dostrzegając błądzące w jego oczach drapieżne ogniki. – Chory jest dla stada ciężarem i zagrożeniem dla zdrowia. Dlatego stado chorego zagryza. Rozrywa go na strzępy. Na strzępy – powtórzył z naciskiem, jakby smakując te słowa.
– Ale to przecież nie są szakale – Artem wreszcie znalazł w sobie odwagę by zaprotestować i nagle zaczął wierzyć, że istotnie ma do czynienia z reinkarnacją Czyngis-chana. – To przecież ludzie!
– A co zrobisz? – odparował Chan. – Degradacja. Nasza medycyna jest na poziomie szakali. I człowieczeństwa też w nas tyle zostało. I stąd…
Artem wiedział, co na to odpowiedzieć, ale kłócić się ze swoim jedynym obrońcą na tej dzikiej stacji byłoby mało stosowne. Chan zaś, po chwili oczekiwania na kontrargumenty, doszedł widać do wniosku, że Artem przyznał mu rację, i zmienił temat rozmowy.
– A teraz, póki wśród naszych przyjaciół panuje takie ożywienie spowodowane rozprzestrzenianiem się chorób zakaźnych i sposobami ich zwalczania, powinniśmy kuć żelazo póki gorące. Inaczej mogą nie zdecydować się na wyjście stąd jeszcze przez długie tygodnie. A teraz, kto wie, może uda się to przyśpieszyć.
Ludzie przy ognisku dyskutowali z ożywieniem nad tym, co się stało. Wszyscy byli zdenerwowani i w rozterce, padł na nich upiorny cień straszliwego niebezpieczeństwa i próbowali teraz postanowić, co robić dalej, ale myśli ich, jak myszy doświadczalne w labiryncie, kręciły się w miejscu, bezradnie waliły w ściany, miotały się bezmyślnie to do przodu, to do tyłu, nie mogąc znaleźć wyjścia.
– Nasi przyjaciele są bardzo bliscy paniki – skomentował z zadowoleniem Chan, uśmiechając się kącikiem ust i wesoło spoglądając na Artema. – Poza tym, podejrzewają, że właśnie zlinczowali niewinnego człowieka, a taki postępek nie zachęca do racjonalnego myślenia. Teraz mamy do czynienia nie z kolektywem, a ze stadem. Doskonały stan mentalny do manipulacji psychiką! Wszystko się składa jak najlepiej.
Od tego triumfalizmu Chana Artemowi znów zrobiło się nieswojo. Próbował się do niego uśmiechnąć – w końcu Chan starał się mu pomóc – ale wyszedł z tego żałosny i nieprzekonujący grymas.
– Najważniejsze teraz, to mieć autorytet. Siłę. Stado szanuje siłę, a nie logiczne argumenty – dodał Chan kiwnąwszy głową. – Stój i patrz. Za mniej niż dzień będziesz mógł kontynuować wyprawę – i z tymi słowami zrobił kilka długich kroków i wcisnął się w tłum.
– Tutaj nie można zostać! – zagrzmiał jego głos i gwar od razu ucichł.
Ludzie z czujną ciekawością przysłuchiwali się jego słowom. Chan używał swego potężnego, nieomal hipnotycznego daru przekonywania. Już od pierwszych słów Artema uderzyło silne poczucie zagrożenia, jakie zawisło nad każdym, kto odważy się zostać na stacji po tym, co się stało.
– On zakaził tu całe powietrze! Jeszcze trochę nim pooddychamy i koniec z nami. Wszędzie tu są zarazki i na pewno złapiemy to cholerstwo, jeśli zostaniemy tu choć chwilę dłużej. Pozdychamy jak szczury i będziemy gnić na środku sali, na ziemi. Nikt tu nie przyjdzie nam pomóc, nie ma co się łudzić! Możemy liczyć tylko na siebie. Musimy jak najszybciej uciekać z tej przeklętej stacji, pełno tu zarazków. Jeśli wyjdziemy teraz, wszyscy razem, to nie będzie trudno przebić się przez ten tunel. Ale trzeba działać, i to szybko!
Ludzie zaszemrali z aprobatą. Większość z nich nie umiała, tak jak i Artem, sprzeciwić się kolosalnej sile przekonywania, jaką posiadał Chan. W ślad za jego słowami Artem posłusznie przeżywał wszystkie stany i uczucia, które miały wywołać: poczucie zagrożenia, strach, panikę, brak rozwiązania, potem słabą nadzieję, która rosła w miarę jak Chan mówił o proponowanym przez siebie wyjściu z sytuacji.
– Ilu was jest?
Od razu paru ludzi zaczęło liczyć zebranych. Oprócz Chana z Artemem, przy ognisku było osiem osób.
– Czyli nie ma na co czekać! Jest nas już dziesięciu, możemy przejść! – obwieścił Chan i nie dając ludziom dojść do siebie, kontynuował: – Zbierajcie rzeczy, w ciągu godziny musimy wyjść! Szybko, wracaj do ogniska, i też weź swoje manatki – szepnął Artemowi Chan, ciągnąc go za sobą do ich małego biwaku. – Grunt to nie dać się im opamiętać. Jak będziemy się grzebać, zaczną wątpić, czy opłaca im się iść stąd na Czystyje Prudy. Niektórzy z nich szli w ogóle w drugą stronę, inni po prostu mieszkają na tej stacyjce i zwyczajnie nie będą mieli gdzie się podziać. Widać będę musiał cię odprowadzić do Kitaj-Gorodu, inaczej obawiam się, że w tunelu stracą motywację albo w ogóle zapomną dokąd i po co idą.
Artem szybko wrzucił do plecaka co bardziej przydatne rzeczy należące do Burbona i kiedy Chan zwijał swój brezent i gasił ognisko, on mógł kątem oka obserwować co dzieje się na drugim końcu holu. Ludzie, którzy z początku biegali z ożywieniem pakując swoje skarby, poruszali się coraz mniej zgodnie i energicznie. Tu ktoś przysiadł przy ognisku, tam ktoś powlókł się po coś na środek peronu, a dwaj inni podeszli do siebie i zaczęli o czymś rozmawiać. Zaczynając już rozumieć co się święci, Artem pociągnął Chana za rękaw.
– Oni tam rozmawiają – ostrzegł.
– Co zrobić, komunikacja z podobnymi do siebie jest nieodłączną cechą istot ludzkich – odparł Chan. – I nawet jeśli ktoś zdławił ich wolę, a oni sami są w istocie zahipnotyzowani, to dalej ciągnie ich do rozmowy. Człowiek jest zwierzęciem społecznym i nic na to nie poradzisz. W innych okolicznościach pokornie przyjąłbym każdy przejaw człowieczeństwa jako Boży zamysł lub nieuchronny skutek ewolucji, w zależności od tego z kim bym rozmawiał. Jednak w tym przypadku taki sposób myślenia jest szkodliwy. Musimy im przeszkodzić, mój młody przyjacielu, i skierować ich myśli na prawidłowe tory – podsumował, zarzucając na plecy swój ogromny podróżny tobół.
Ognisko zgasło i gęsty, nieledwie materialny mrok otoczył ich ze wszystkich stron. Wyjąwszy z kieszeni podarowaną mu latareczkę, Artem ścisnął jej rękojeść. Wewnątrz mechanizmu coś zabrzęczało i lampka ożyła. Wytrysnęło z niej nierówne, migotliwe światło.

– Dawaj, dawaj, ciśnij, nie bój się – zachęcił go Chan – może pracować o wiele lepiej.
Kiedy podeszli do pozostałych, nieświeże przeciągi z tuneli zdołały już wywiać im z głów pewność, że Chan ma rację. Naprzód wystąpił ten sam krępy typ z brodą, który uprzednio zajmował się kontrolą sanitarno-epidemiologiczną.
– Słuchaj, bratku – zwrócił się niedbale do towarzysza Artema.
Nawet na niego nie patrząc, Artem wyczuł przez skórę jak elektryzuje się atmosfera wokół Chana. Sądząc z wszelkich oznak, spoufalanie się doprowadzało go do wściekłości. Ze wszystkich ludzi, których Artem dotąd poznał, najmniej chciał oglądać rozwścieczonego Chana. Był wprawdzie jeszcze Myśliwy, lecz ten wydał się Artemowi na tyle chłodny i zrównoważony, że wyobrazić go sobie w gniewie było po prostu niemożliwe. Pewnie nawet zabijał z wyrazem twarzy, z jakim inni czyszczą grzyby albo parzą herbatę.
– Naradziliśmy się tu i uważamy… – ciągnął przysadzisty – że coś bez sensu kombinujesz. Mnie, na przykład, zupełnie nie po drodze przez Kitaj-Gorod. I koledzy też są przeciw. Co nie, Siemionowicz? – zwrócił się o wsparcie do tłumu. Odezwał się czyjś głos poparcia, fakt, że na razie dość bojaźliwy. – My to w ogóle szliśmy na Prospekt, do Hanzy, zanim się zaczęło to cholerstwo w tunelach. To przeczekamy i ruszymy dalej. I nic nam nie będzie. Spaliliśmy jego rzeczy, a z tym powietrzem, to ty nam wody z mózgu nie rób, przecież to nie dżuma płucna. Jak się mieliśmy zarazić, to się zaraziliśmy, nic nie poradzimy. Nie można roznosić zarazy po całym metrze. Tyle że, najpewniej, nie ma żadnej zarazy, tak więc spadaj, bratku, z tymi swoimi propozycjami! – coraz bardziej bezceremonialnie rozprawiał brodaty.
Słysząc taki upór Artem nieco się speszył. Ale spojrzawszy ukradkiem na swojego towarzysza poczuł, że przysadzistemu nie wyjdzie to na zdrowie. W oczach Chana znów płonęły piekielne, pomarańczowe ogniki, emanowała od niego taka zwierzęca złość i taka siła, że Artema przeszedł dreszcz i włosy na głowie zaczęły mu stawać dęba, miał ochotę wyszczerzyć kły i zawyć.
– To po co go było wysyłać na śmierć, jeśli żadnej zarazy nie było? – przymilnym i rozmyślnie miękkim głosem spytał Chan.
– A dla profilaktyki! &ndas
_______________________________________________________
Czytaj całość książki Metro 2033 – powieść Dmitrija Głuchowskiego:  http://www.wykop.pl/ramka/770123/metro-2033-do-przeczytania-za-darmo-pdf/

2 komentarze:

  1. loniajakaonia22 lipca 2014 23:47

    Rosja - wrzód na dupie Europy. Gdyby nie zasoby surowcowe to by bieda u nich aż piszczała, a tak co jakiś czas szykują się do podboju bardziej rozwiniętej cywilizacyjnie części Europy. Natomiast gnuśne państwa zachodnie, które nigdy nie dostały porządnie od Ruskich nie potrafią się zjednoczyć i dbają jedynie o swoje interesy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janko Muzykant26 lipca 2014 01:30

      [img]http://static.ylilauta.org/files/e1/orig/9vsqc4ry/putler11b.jpg[/img]

      Usuń

.